Blog Doktora No

Blog geeka o komiksach, filmie, anime oraz nauce i technice - A Geek's blog about anime, film, sci and tech

ZŁE FILMY(2): „The Delta Force” (1986)

Dziś mam przyjemność przedstawić „The Delta Force” z 1986 – porządny (jak na klasę filmów B) i kiczowaty akcyjniak z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, ciągnący za sobą specyficzny aromat wypożyczalni wideo i straganów z pirackimi taśmami z epoki transformacji ustrojowej. Głupi jak but, ale jak się fajnie ogląda (po dwóch piwach i  )!

Przy okazji pragnę wspomnieć, że fenomen Chucka Norrisa, odtwórcy głównej roli, od zawsze mnie zastanawia. Przecież ten facet reprezentuje aktorstwo z pierwszej dziesiątki od końca, i charyzmę płyty paździerzowej. Tak sobie myślę, że jego popularność wynika z faktu grania właśnie w takich filmach – głupich, ale zabawnych akcyjniakach które w tamtych czsach spełniały fantazje przeciętnego zjadacza hamburgerów, na których to filmach Chuck może się popisać znajomością wschodnich sztuk walk, w szczególności słynnym kopem z półobrotu.

Sam film zainspirowało autentyczne porwanie amerykańskiego samolotu lecącego do Grecji. Tak jak na filmie, dokonali tego terroryści z Libanu, a samolot leciał od lotniska, do lotniska aż osiadł w Algierii, gdzie zakładników zwolniono po dwóch tygodniach negocjacji. W filmie odtworzono scenę zabójstwa jednego z żołnierzy amerykańskich, lecącego jako pasażer na tym feralnym locie, i scenę w której przed kamerami TV kapitan samolotu udzielał wywiadu z pistoletem za głową. Autentyczna jednostka „Delta” faktycznie była wówczas w stanie najwyższej gotowości, ale ostatecznie jej nie użyto (czego na filmie już nie uświadczymy, bo nie było by sensu robić ). Na początku samego filmu widzimy dramatyczne wycofywanie się komandosów z nieudanej akcji odbicia zakładników w Iranie – od samego początku widać, że ten film ma charakter celuloidowego odwetu na islamistach.

Komentarz zbyteczny…

Jest więc jasne, ten film uzurpujący sobie bezczelnie prawo do bycia zrobionym „na podstawie autentycznych wydarzeń” to typowa fantazja kompensacyjna, w której „nasi chłopcy” odgrywają się na wrogach Ameryki (podobny motyw widać w „Rambo II” i „Rambo III”), bo ostateczny „showdown” odbywa się w „jądrze ciemności”, czyli Libanie, po którym nasi dzielni komandosi jeżdżą raz w tą a raz w drugą stronę, odbijając zakładników, wysadzając w powietrze bazy terrorystów i kopiąc ich na kwaśne jabłko (o czym jeszcze zdążę powiedzieć potem). Po drodze mamy filmik szpiegowski pt. „Nasz człowiek w Bejrucie” (z agentem-popem nadającym komunikaty przez radio w formie psalmów) i rozbijanie się komandosów minibusem Volkswagena po Izraelu udającym Bejrut:

Litemotivem filmu jest bezczelna zagrywka w stylu „cywilizacja judeochrześcijańska kontra islam”, która jest prezentowana tak namolnie, że można by oskarżyć ten film o bycie propagandówką. (I coś w tym musi być, gdyż wytwórnią „Cannon Films”, która ten obraz wyprodukowała, zarządzało dwóch obrotnych Żydów, mających szerokie kontakty w Izraelu)

Przygrywa nam muzyczka skomponowana na syntezatorku przez Alana Silvestriego, który w latach następnych dał nam znakomite soundtracki do takich filmów jak „Powrót do przyszłości”, „Predator” i „Sędzia Dredd”. Fajnie się słucha, ale do filmu melodyjka pasuje raczej średnio. I co gorsza, jest to w praktyce jedyna melodia w filmie, w dodatku bez przerwy powtarzana, co powoduje, że zaczyna po którymś razie najzwyczajniej w świecie denerwować. 

Tam tam-tatam tatam tam taaatam…

Film jest tak nierealistyczny, że w czasie produkcji autentyczny oficer jednostki „Delta” demonstracyjnie opuścił stanowisko konsultanta w ekipie filmowej, gdyż wyobraźnia filmowców, połączona z chęcią pokazania robienia mokrej plamy z terrorystów, brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Widać to po takich idiotyzmach jak „maskujące” żółte butle z tlenem dla płetwonurków, rurki kanalizacyjne z PCV udające działka, czy motocykle z miniaturowymi rakietkami, co wybitnie zbliża ten film do klimatów „Megaforce” (swoją drogą, film na tyle zły, że wart osobnego opracowania). Jeżeli już czepiamy się niezgodności z faktami, to warto zwrócić uwagę na to, że zarówno major grany Chucka Norrisa jak pułkownik grany przez Lee Marvina są za starzy na to aby być członkami „Delty”, gdyż maksymalny wiek dla członków tej formacji to 28-30 lat.

Chuck Norris! I czy trzeba coś dodawać?

Poza tym, sama akcja (a właściwie seria akcji) na filmie zahacza o szczyt niemożliwości, i najzwyczajniej w świecie drażni widza przewlekłością i brakiem decydującego rozwiązania. Komandosi jadą łazikami i motocyklami, komandosi wysadzają ściany, komandosi strzelają, komandosi robią zasadzkę (dzierżąc dzielnie bazooki w dłoniach), komandosi unikają zasadzki, komandosi jeżdżą i tak po kilka razy… 

Ale – spokojnie! – Chuck Norris osobiście wykończy złych terrorystów, w tym głównego bossa, używając swego kopa z półobrotu:

I o to właśnie w tym filmie chodziło od samego początku!  A na koniec pasażerowie i komandosi na pokładzie odbitego Jumbo-Jeta rozpiją cały zapas Budweisera na pokładzie, świętując sukces. Aż się prosi o Homera Simpsona krzyczącego „USA! USA USA!”.

Jednym zdaniem: warto obejrzeć – ale nie na serio, jako dokument epoki w której to filmy akcji były tak głupie że aż fajne.