ZŁE FILMY(1): „Stealth” (2005)
- English
- Polski
Mieliśmy już filmy o pilotach F-14, F-16 i helikopterów Apache, no to pomyślałem sobie, gdy zobaczyłem reklamy tego filmu, że teraz przyszła pora na F-117 i/lub F-22. W związku z tym miałem spore oczekiwania donośnie tego filmu.
A guzik tam.
Pierwszy sygnał ostrzegawczy, wskazujący na to że w istocie rzeczy mamy do czynienia ze złym filmem, to to, że fabuła przypomina kukiełkowy film satyryczny "Team America", tylko że na serio. Drugi, że sprzęt jest futurystyczny i całość ma ambicje bycia science-fiction, co jest źródłem poważnych kłopotów, bo twórcy najwyraźniej nie mają pojęcia o lotnictwie, więc chcą przykryć brak wiedzy konfabulacjami. Trzeci, to to, że filmowcy postanowili radośnie poszaleć komputerami. I to jest już gwóźdź do trumny. O ile grafika komputerowa w sprawnych rączkach Jamesa Camerona czy Petera Jacksona potrafi dać superrezultat, to w przypadku mniej rozsądnych adeptów X Muzy efekt może być podobny do dania małpie wiertarki do ręki; nic nie zbuduje sensownego, za to będzie głośno…
Od początku widać, że jest miernie. Przelatujące superhiperodrzutowce nie robią żadnego wrażenia, a jeszcze bardziej fatalne wrażenie robią ich piloci, zbudowani w całości z tektury, kiepsko zagrani i bez żadnej iskry. Nawet rutynowego romansu nie ma (a jeżeli był, to nie zwróciłem uwagi, bo postacie są drętwe). W "Ognistych Ptakach" i "Top Gun" przynajmniej mieliśmy ludzi z krwi i kości zmagających się z wrogami i własnymi słabościami, a tu słychać szelest papier-mache w każdej kwestii dialogowej.
Jeszcze gorzej prezentuje się sam "zaczyn" fabuły. Oto nasza hiperspecgrupa odstrzeliwująca terrorystów z powietrza (sic!) otrzymuje nowego teammembera, w postaci bezzałogowego supersamolociku o przydługiej nazwie zawierające w sobie słówko "intruder", czym wywołuje u tak sarkastycznego recenzenta jak ja skojarzenia z "Anal Intruderem" ze "Ściśle Tajne".
O, o to takie coś mi chodzi.
Szybko okazuje się że mózgiem maszynki jest komputer kwantowy (najwyraźniej scenarzysta coś przeczytał raz w życiu o komputerach kwantowych w "Scientific American" i na tym jego wiedza się skończyła), który – Niespodzianka! – zaczyna coraz bardziej myśleć samodzielnie, niczym człowiek, dzięki czemu wiemy już jak dalej fabuła się potoczy. Tak, droga widowni, w czasie akcji nasz mózg kwantowy nie posłucha rozkazu i będzie robił wszystko po swojemu, ale tym za chwilę.
Jeżeli jesteśmy już przy komputerach: grafiki komputerowej i wściekłego montażu spod znaku Szalonego Chipa na filmie jest sporo, weźmy chociaż nic nie wnoszące ostre najazdy kamery na kabiny samolotów, fruwające szaleńczo komputerowo wygenerowane samolociki, ogniste kółeczko w scenie z latającą cysterną, a do tego jakiejś bajery na desce rozdzielczej, niebieskie LEDy i inne światełka robiące za kwantowy mózg i inne nic nie wnoszące odpustowe świecidełka. Ten film to prostu jedna, wielka komputerowa kiła, jakich w kinie ostatnio sporo.
Wracając do fabuły (o ile taka jest… )Oto mamy pierwszy szkoleniowy lot naszej Brygady RR, który zostaje przerwany wezwaniem ze sztabu na jakąś pilną akcję na drugim końcu świata. No więc "Team America" leci (bez przygotowania, bez odpoczynku, bez załadowania amunicji, bez tankowania…) do Birmy czy innego Rangunu przetrzepać skórę terrorystom, którzy są tak beznadziejnie głupi, że organizują supertajne spotkanie w samym centrum wielkiego miasta na placu budowy (Sic!). Zresztą o ich beznadziejnej głupocie niech świadczy fakt, że ta impreza wyszła na jaw dzięki podsłuchom. W sumie widać że ci terroryści wcale nie są tacy groźni, skoro są skończonymi debilami, tylko zastanawia mnie, czemu do sprzątnięcia tych baranów trzeba tak drogiego i zaawansowanego sprzętu…?
Nawiasem mówiąc, ten samolocik-robocik chyba ma w ładowni podprzestrzenny skład amunicji, względnie fabrykę takowego, bo ma kupę pocisków na każdą okazję (zob. też. Prawo Anime nr. 37).
Reżyser filmu zarzekał się, że inspirował się "Macrossem". Jak widać, skopiował przede wszystkim Prawa Anime.
Mamy jakiejs durne "inteligentne" bomby, co potrafią zburzyć wieżowiec z terrorystami w środku nie robiąc nikomu innemu krzywdy (buahaha!). Tu już musiałem skoczyć do lodówki po piwo, bo na trzeźwo nie dało się tego wchłonąć, podobnie jak odczytywania odcisków palców z odległości kilkudziesięciu (!!!) kilometrów. Jest krótki dramacik i napięcie, bo mogą zginąć cywile i trzeba dodatkowo zaryzykować, ale wszystko się dobrze kończy i na koniec widać wielki lej bo bombie. Następnie nasza "ekipa Ameryka" wraca na lotniskowiec, gdzie mamy nudne dialogi bohatera z mechanikami, co opowiadają mu jakieś fiziu-miziu o tym kwantowym cudzie techniki i o tym jak bardzo jest inteligentny.
W międzyczasie w Edka (bo taką ksywę ma nasz robocik) uderza standardowe narzędzie leniwych scenarzystów, służące do wariowania komputerów, czyli piorun, dzięki czemu coś się pokiełbasiło w kwantowym móżdżku.
Potem druga misja; ktoś Ruskim zwędził atomówki w Tadżykistanie i trzeba coś z tym zrobić. Nasz robocik bierze sprawę w swoje skrzydła i wbrew rozkazom bombarduje okolice, rozpylając przy tym radioaktywny pluton, i jak by tego było mało nie chce wracać do bazy. No to w desperacji dowództwo każe zestrzelić naszego robocika, ale po drodze pilot-Murzyn (tradycyjnie) ginie pierwszy, a pilotka zostaje zestrzelona nad Koreą Północną, bo Edkowi odbiło, i chciał zrealizować jakiś stary scenariusz wojenny.
W czasie odbywających się po drodze pojedynków powietrznych w ogóle nie czułem potrzeby przejmowania się losem tekturowych bohaterów. Ani też nie czuć lęku przed ich wrogami. Po prostu, do bani i tyle. Jak wspominałem, scenarzyści nie znają się kompletnie na lotnictwie: występujące w filmie Su-37 noszą kryptonim "Terminator" (ha-ha!), co nie trzyma się realiów, bo w nomenklaturze NATO kryptonimy rosyjskich i chińskich myśliwców zaczynają się od litery "F", np. "Flogger", "Fulcrum", "Fitter" itp.
Zaraz ktoś powie "A kogo to obchodzi, do jasnej cholery! Przecież to film!", to ja odpowiadam, że jeżeli już wyrzuciło się ponad sto milionów na film, i do tego go się szeroko reklamuje, to wypadało by, ze wzgląd na szacunek dla widza, tak go zrobić aby widać było, że twórcy "czają" realia lotnictwa. To tak jak by ktoś nakręcił "Top Gun" gdzie na ekranie widać myśliwce F-4 Phantom, a na filmie mówi się że to F-14.
Kolejnym dowodem na indolencje twórców jest fakt, że dzielny pilot może wejść do bezzałogowego Edka, i jako pasażer przelecieć się z naszym robocikiem (mniejsza o to, jak do tego doszło, bo scenariusz jest kompletnie dziurawy, i nie ma sensu nim głowy zawracać). Tu sięgnąłem już po drugie piwo, bo widać wyraźnie skrajną inżynieryjną niekonsekwencje (samolotu bezzałogowego nie projektuje się z myślą o załodze!), połączoną z gwałtem na faktach i zdrowym rozsądku (pilot odrzutowca jest poddawany dużym przyspieszeniom, i musi nosić maskę tlenową i kombinezon!) i najzwyklejszym w świecie lenistwem scenarzysty (bo tak mu było wygodniej fabułę popchnąć do przodu)…
Po drobnych perypetiach, w postaci zasuwania z prędkością ponaddźwiękową do państwa Kim-Dzong-Ila i biegu ku polom minowym, mamy wielki finał, nasz robocik-samolocik, w przypływie filmowego patosu rodem z filmów radzieckich, poświęca się ratują biedną pilotkę i bohatera (o ile był jakiś na tym filmie…), szarżując na północnokreański helikopter, dybiący na bohaterów. Mamy wielkie bum, mgłę i zakończenie.
W sumie to ten film to wygląda jak "Team America", tylko że zrobiony na serio…
Wszystko dobrze się kończy, nasz robocik jest cały w proszku (jak go zebrali z Strefy Zdemilitaryzowanej??) i można kręcić sequel. Scenarzyście radziłbym, aby zrobił kompletny odpał, i zauploadował duszę Freddiego Kruegera lub Jasona do kwantowego mózgu – wszak jak robić kicz to na całego.
Jednym zdaniem: za takie filmy powinni kastrować, wszak głupota może być dziedziczna.
A co na to eksperci?
"Ten film to wykroczenie przeciw dobremu smaku, inteligencji i przepisom przeciw hałasowi – jest ogłupioną wersją "Top Gun" pomieszaną z wątkiem HALa 9000 z '2001: Odysei Kosmicznej’."