Niedawno na blogu miałem przyjemność pozwolić sobie na nostalgiczną podróż w świat PRLowskiego komiksu, opisują znakomity (mimo wielu wad) komiks Janusza Wróblewskiego “Hernan Cortes i Podbój Meksyku”. Komiks ten niedawno został zremasterowany i wydany przez wydawnictwo „Ongrys” w twardej oprawie, w sam raz dla koneserów klasycznych polskich komiksów.
Są takie rzeczy z dzieciństwa, które zostają z nami na długo, inspirując nas nawet w dorosłym życiu. Dla mnie z pewnością takimi rzeczami były komiksy wydawane na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, które zapamiętale czytałem jako dziecko.
Jednym z takich komiksów był „Hernan Cortes i Podbój Meksyku” wydany przez KAW w 1989 roku, autorstwa duetu Stefan Weinfeld (scenariusz) i Jerzy Wróblewski (rysunek). Pana Wróblewskiego nie trzeba przedstawiać znawcom polskiego komiksu; prawdziwy tytan PRLowskiej sceny komiksowej mający na koncie dziesiątki komiksów o różnorakiej tematyce i o zróżnicowanym stylu, z czego zabłysnął na początku swej kariery rysując epizody „Kapitana Żbika”.
Do komiksu jako sposobu spędzania wolnego czasu mam spory sentyment, po części dlatego, że jako dzieciak uczyłem się czytać na „Kajku i Kokoszu”, „Funky Kovalu”, i innych krajowych komiksach (w tym „Thorgalu”, który był tworzony przez Polaka za granicą) na przełomie lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Potem przyszły czasy przemian, i na rynek trafiły komiksy o amerykańskich superbohaterach i francusko-belgijskie (np. fenomenalna „Wieczna Wojna” Marvano i Haldemana), które skutecznie zalały rynek komiksowy, wypierając rodzime produkcje.
Na wiosnę 2014 roku Twittera obiegła wiadomość, że o to można przeczytać, zupełnie za darmo, serie „Status7” autorstwa Adlera i Piątkowskiego, wydawaną albumowo w latach 2003-2005:
Najlepszy polski cyberpunk w postaci komiksu jest za darmo w sieci. Nie szanuję jak ktoś nie czytał! #status7http://t.co/a4D41CkGpS
Jak już wspominałem w wcześniejszej recenzji „RoboCopa” z 1987 roku, mocnym punktem tamtego filmu była satyra społeczna na amerykańskie korporacje, reformy gospodarcze prezydenta Raegana i kulturę yuppies. Remake jest, niestety, rozwodniony, i trudno uchwycić w nim w.w. „ząb” który by gryzł pozafilmową rzeczywistość czarnym humorem, przerysowanymi postaciami, absurdalnymi reklamami i tragicznymi wiadomościami przerywanymi wesołą muzyczką i dennymi komediami („Kupuje to za dolara!”) w telewizji.
Losy Alexa Murphiego w „RoboCop” z 1987 były populistyczną i satyryczną alegorią życia przeciętnego obywatela, którego faceci w garniturach na każdym kroku wykorzystują do swoich celów, i fabuła była konsekwentnie wokół tego zbudowana, a w szczególności wątek zemsty i odzyskanej tożsamości. Czytaj dalej
Kino popularne lat 80-tych XX wieku najprościej jest scharakteryzować następującym opisem: bohaterowie rodem z komiksów, kupa eksplozji, miliony wystrzelonych naboi i przerost formy nad treścią, a przy tym wszystko po prostu superzabawne! (Ale nie zawsze tak, jak chcieli by tego twórcy 😀 )
Teraz, gdy w kinach w chwili pisania tych słów jeszcze „grają” w kinach remake „RoboCopa”, na chwile przypomnijmy sobie klasyka z 1987 roku o przygodach „Człowieka – maszyny, maszyny – człowieka, w całości policjanta” (w Polsce znanego też jako „Superglina” lub „Policyjny Gliniarz”), który rozpoczął serie coraz mniej udanych, i coraz bardziej żenujących sequeli, seriali, komiksów i zabawek. A więc zaczynamy!
„RoboCop” (1987)
W 1984 roku scenarzysta, Edward Neumeier, postanowił zrobić film o policjancie który stał się robotem w Ameryce niedalekiej przyszłości zdominowanej przez potężne korporacje, idąc na fali popularności „Terminatora” Jamesa Camerona, również wyprodukowanego przez wytwórnie Orion Pictures.
Na początku film miał pewne problemy z rozpoczęciem produkcji, gdyż każdy reżyser odrzucał scenariusz i o produkcji nie było mowy, dopóki, dopóty nie trafił w ręce przebywającego w USA Holendra Paula Verhoevena, który początkowo też wyrzucił scenariusz do kosza, ale – pod wpływem swojej żony – przemyślał sprawę, i zgodził się na przeniesienie go na ekran, dorzucając swoje trzy grosze w postaci ironicznego spojrzenia z boku na amerykańskie społeczeństwo i zdrowej dawki przemocy ocierającej się o groteskę.
Ech, na razie w kinach lekka posucha, w międzyczasie można wybrać się na „Pacific Rim”, który jest fabularnym filmem z gatunku Kanji i Mecha, czyli można go podsumować jako Dzień Niepodległości z robotami i potworami. 🙂 Z jednej strony jest to hołd złożony japońskich filmach animowanych opowiadającej o gigantycznych robotach i ich pilotach ratujących światy i prowadzących wojny, czyli najróżniejsze Giantory, Magaziniery, Gunbustery, Gundamy (ja osobiście wole te z gatunku „real robot”, jak VOTOMSy :P) i Evangeliony, do których to w kilku miejscach „Pacific Rim” nawiązuje bardzo mocno.
Z drugiej sama nazwa potworów z głębin to hołd dla dziesiątków filmów o Godzilli i innych tego typu potworach, które znamy już od lat 50-tych XX wieku na zachodzie, także z zachodnich filmów tego typu jak „Bestia z głębokości 20.000 sążni” czy „Gorgo”.
Oczywiście jest motyw zagrożenia całej ludzkości, bohaterowie zmagający się z trudną przeszłością i rywalizacją, ale mimo to od czasu do czasu twórcy puszczają perskie oczko do widzą, bo filmu z nawalanką gigantycznych robotów z potworami w stylu filmów o Godzili nie da się w żaden sposób poważnie traktować i jest to wielki plus filmu. 😀
Amerykanie mają określenie „camp” (czytaj: nie jest to kicz, ale nie jest to też coś co jest poważne, a za to mocno przerysowane), które świetnie pasuje do tego filmu, dodać trzeba że jest to „camp” dobrze zrobiony i bardziej sensowny od „Transformersów”. 🙂
W skali dziesięciostopniowej przyznaje mu z czystym sumieniem mocną szóstkę. 🙂 Czyli że gwarantuje dobrą zabawę. 🙂
Od czasu gdy założyłem rubrykę „Złe Filmy” chciałem poświęcić jej łamy zrecenzowaniu i sprowadzeniu do parteru „Rambo”, tylko że to by było za łatwe, i najzwyczajniej w świecie kompletnie niepotrzebne bo John Rambo jest sam w sobie parodią samego siebie, i dlatego nie miałem na to ochoty… 😛
Japoński reżyser, producent i scenarzysta seriali i filmów animowanych Ryosuke Takahashi jest uważany za jednego z najlepszych twórców anime w studiu Nippon Sunrise, gdzie sławę zdobył ugruntowując nurt anime typu „Real Robot” w latach 80-tych zeszłego wieku. Charakterystycznymi cechami jego stylu jest bardzo trzeźwe i realistyczne spojrzenie na historię, wojnę i politykę międzynarodową oraz nawiązania do zagranicznych filmów i literatury, czego przykładem niech będzie omawiany tu już serial „Armored Trooper VOTOMS” pełnymi garściami czerpiący inspiracje z „Diuny”, „2001: Odysei Kosmicznej”, „Czasu Apokalipsy” i „Rambo”. Wcześniej jednak Takahashi zrealizował nie mniej istotny dla rozwoju gatunku serial „Fang of the Sun Dougram” wyświetlany w TV Tokyo w latach 1981-83 o podobnej stylistyce, co „AT VOTOMS”, czyli militaria końca XX w. przeniesione w Kosmos.
Ach te lata 80-te zeszłego wieku…! Czas w którym powstało najlepsze, bo najzabawniejsze kino akcji (nooo jeszcze takie robiono przez większą część następnej dekady, a i nawet teraz zdarzają się rodzynki złego kina akcji, gdyż pewne trendy są ponadczasowe. 😀 ) oraz ostatnie lata zimnej wojny między USA a ZSRR, dostarczającej gotowych i klarownych schematów fabularnych tj. Strasznych Rosjan Chcących Zniszczyć Biedną Małą Amerykę. 🙂
Dlatego dziś połączymy te dwa wątki, zajmując się filmem z udziałem Chucka Norrisa, wyprodukowany przez wytwórnie Cannon Films w czasach gdy była pod zarządem rodzeństwa Menahema i Yorama Golanów, których modelem biznesowym było agresywne eksploatowanie niszy jaką było ówczesne kino klasy B i kasety VHS. Czyli, na „chłopski rozum”, produkowanie filmów minimalnym nakładem środków z użyciem równie tanich scenariuszy, czemu zawdzięczamy takie klasyki złego kina jak omawiany ostatnio „Amerykański Ninja”, „Delta Force” i „Delta Force 2”, „Kopalnie Króla Salomona” (podróba Indiany Jonesa), serię „Zaginiony w Akcji” i dzisiejszy eksponat, czyli „Inwazja na USA” („Invasion U.S.A.”) z Chuckiem Norrisem. Czytaj dalej
Wiele razy na swoim blogu narzekałem na wszechobecny w współczesnym kinie przerost formy nad treścią, prymitywizm i wyczerpanie się wytartych klisz i pustych formuł we współczesnym kinie popularnym, który zresztą nie jest trendem nowym – vide dział „Złe Filmy” – a obecnie ma postać korporacyjnej „estetyki konglomeratu”, sprowadzającej filmy do serii szybkich obrazków bez głębszego znaczenia.
Na szczęście są bardzo chlubne wyjątki, godzące wymagania kina popularnego z bardziej bogatą treścią takie jak wyświetlany w chwili gdy piszę te słowa, w kinach film „Atlas Chmur”, będący adaptacja bestsellerowej powieści fantastycznej Davida Mitchella pod tym samym tytułem z 2004, w reżyserii rodzeństwa Wachowskich (twórców „Matrixa” i „V jak Vendetta”) i i Toma Tykwera („Pachnidło”). Czytaj dalej
A jaki? A mianowicie „Amerykański Ninja” wyprodukowany w 1985 roku przez znaną już wcześniej na moim blogu wytwórnie filmową Cannon Films z czasów Golana i Globusa, wyreżyserowany przez Sama Firstenberga, z Michaelem Dudikoffem w roli głównej, który to film jest pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego wielbiciela złych filmów z epoki VHSów, wczesnego Polsatu i innych zużywaczy głowic w magnetowidzie. 🙂 Czytaj dalej
Ostatnio na moim blogu zrobiło się kosmicznie, więc aby chwilę podtrzymać nastrój zajmę się czymś bardziej zadziornym i prześmiewczym… 😛 Od razu przechodzę do tematu, bez zbędnych ceregieli: 😈
One są wszędzie!
Przyznam się szczerze: „Star Wars” obejrzałem dopiero kilka lat temu, mimo iż mogłem zrobić to już dawniej. I rzecz ciekawa: mimo iż pamiętną trylogię Lucasa oglądałem po raz pierwszy w życiu, to czułem się tak, jakbym już film oglądał wcześniej. Po chwili szybko skonstatowałem dlaczego: po prostu w współczesnej popkulturze jest tak od groma nawiązań do nich, że gdziekolwiek się nie obrócić, czy to mówimy o „South Park”, czy fabularnym „Asteriksie i Obeliksie”, „Głowie rodziny”, serialach i filmach komediowych (gdzie dowcipne nawiązania do popkultury są na porządku dziennym), różnych imitacjach (np. „Pan Kleks w Kosmosie” którym zamęczano moje pokolenie w wieku przedszkolnym), parodiach (np. fajne i zawsze warte obejrzenia „Kosmiczne Jaja”), „Robokurczaku”, reklamach, i wiele wielu innych, to ZAWSZE zobaczymy jakąś porcje oryginalnego materiału. Nawet idąc do supermarketu po zakupy wszędzie atakują mnie tornistry, zeszyty, pudełka śniadaniowe, zabawki itp. z gwiezdnowojennej franczyzny. Osobiście mam tego dosyć, przypomina to znajomego, który na każdym spotkaniu opowiada ciągle te same dowcipy. Na szczęście im więcej czasu upływa, tym bardziej to wszystko się wysyca i blednie…