W nawiązaniu do wcześniejszej notki, dziś na moment wracamy do rozrywanej przez stulecia zmechanizowanej wojny galaktyki Astragius, poprzez bliższe przyjrzenie się dwom OVA uzupełniającym opowieść o losach Chirico Cuvie, oraz dwunastoodcinkowym mini-serialowi „Armor Hunter Mellowlink” umieszczonym w tym samym świecie co „AT VOTOMS”.
Pierwsze wymienione OVA; „The Last Red Shoulder” (1985) i „The Roots of Ambition” (1988), są dodatkowymi odcinkami serialu, koncentrującymi się na przeszłości Chirico i jego niezwykłych umiejętnościach. Dodatkowo wprowadzają one postać dowódcy batalionu specjalnego Czerwonych Barków, pułkownika Yorana Pailsena (potem awansowanego na generała), opętanego chęcią stworzenia poprzez selekcje naturalną i trening idealnego żołnierza.
„The Last Red Shoulder” dzieje się w okresie pomiędzy opuszczeniem miasta Uoodo na planecie Melkia, a przylotem Chirico do zalesionego królestwa Kummen. Wraz z ocalałymi kolegami z rozwiązanej jednostki Czerwonych Barków planuje on zemstę na swym byłym przełożonym, generale Pailsenie, który w podziemiach zbombardowanej bazy wojskowej koło miasta Bakara, wraz z innymi członkami tajnego bractwa i pod ochroną swych byłych podkomendnych prowadzi badania nad zmodyfikowanymi genetycznie super-żołnierzami; Epsilonem i Fyanną.
W „The Roots of Ambition” przenosimy się do jeszcze wcześniejszego okresu, gdy Chirico był jeszcze rekrutem w batalionie Czerwonych Barków (któremu przewodzi – jeszcze pułkownik – Pailsen, nielubiany w sztabie generalnym ze względu na skrytość i brutalność), tuż przed zakończeniem wojny stuletniej. Na spowitej mgłą planecie Odon widzimy makabryczny trening w bazie szkoleniowej gdzie rekruci giną tuzinami, a Chirico ujawnia swoje niezwykłe uzdolnienia w zakresie walki i przetrwania, które są obiektem pożądania pułkownika i sekty z którą jest związany. Jednocześnie inni wojskowi Gilgameshu knują przeciw Pailsenowi i podsyłają do bazy na Odonie swego szpiega…
Obu tych krótkometrażowych filmów nie warto oglądać przed głównym serialem, gdyż rozgrywające się w nich wydarzenia są czytelne w kontekście tam opowiedzianej historii, i jeszcze bardziej kładą nacisk na fakt, że Chirico – mimo swych niezwykłych umiejętności – jest postacią tragiczną, która powstała dzięki wojnie i dla której to wojna jest całym jej życiem. Oba odcinki, w szczególności pierwszy wyjaśniają kilka kwestii pominiętych w serialu, min. dlaczego Chirico został usunięty z batalionu Czerwonych Barków i dlaczego miał zostać zabity w czasie tajnej misji na asteroidzie Lido.
Jakość wykonania jest wyraźnie lepsza od pierwszego lepszego odcinka serialu opowiadających o pierwszych przygodach Chirico, gdyż budżet można było łatwiej skoncentrować na porządnym wykonaniu 45 minutowego filmu.
Na maginesie: roku 2007 ukazał się mini-serial „Armored Trooper Votoms: Pailsen Files”, której akcja dzieje się tuż przed początkiem serialu, a tuż po „The Roots of Ambition”.
Na zakończenie posłuchajmy „Marszu Czerwonych Barków”:
„Armor Hunter Mellowlink”
Jest to dwunastoodcinkowy serial OVA umieszczony w tym samym świecie co „AT VOTOMS”, tylko dla odmiany opowiadający o konfrontacji pojedynczego człowieka z potężnymi maszynami wojennymi jakimi są VOTOMSy. Bohaterem jest szeregowiec Mellowlink – młody żołnierz, jedyny ocalały z masakry swego oddziału poświęconego przez swoich przełożonych po to aby dokonać szwindlu, i dodatkowo osądzony w swingowanym procesie pod absurdalnymi zarzutami. Mellowlink, uzbrojony w starą rusznicę przeciwpancerną, paczkę naboi, tytanowy bagnet i nieśmiertelniki poległych kolegów z oddziału dezerteruje, i szuka zemsty na oficerach uwikłanych w ten skandal. Każdy jego krok na drodze zemsty śledzi szykowny oficer wywiadu, z pewnych względów również zainteresowanych tą aferą…
W przeciwieństwie do Chirico, Mellowlink nie posiada super-umiejętności – ma tylko niesamowite szczęście, co przywodzi na myśl obserwacje z „Wiecznej Wojny” Haldemana, której to bohater też przeżył tylko dzięki zbiegowi okoliczności.
Z uwagi na większy realizm scen śmierci, krew i sceny tortur ta historyjka jest bardziej mroczna niż fabuła „AT VOTOMS” (z którym ten serial jest luźno powiązany, acz niektóre miejsca i wydarzenia są wspólne), nie mówiąc o tym, że autorzy nie przestają w każdym odcinku pokazywać wojskowych i arystokratów jako skończonych skurwysynów gotowych poświęcać i wykorzystywać swych podwładnych. Mellowlink, obok szczęścia, musi polegać na własnej pomysłowości, niezależnie od tego, czy musi walczyć na pustyni, we wraku gwiezdnego krążownika, w dżungli, czy na arenie Battlingu – czarnorynkowego „sportu”, znanego z serialu „AT VOTOMS”, gdzie weterani wojenni walczą w mechach ze sobą ku uciesze obstawiającej zakłady gawiedzi. Jednak mimo początkowej sztampowości „zaczynu” (zemsta to zbyt często używany wątek…) zakończenie jest przewrotne i niestandardow, i tradycyjnie dla anime tego typu antyheroiczne.
Animacja jest lepsza od „AT VOTOMS” i jest już bliska temu, co mogliśmy podziwiać już w latach 90-tych i co jest uważane za standard w anime – w końcu kilka lat robi różnicę w technologii produkcji, ale w czołówce animatorzy umyślnie starali się nawiązywać do stylu starszej animacji.
Muzyka z napisów końcowych – „Vanity”:
P.S. VOTOMS jest angielskim skrótem od Vertical One-man Tank for Offence and ManevrouS, co można przetłumaczyć jako Jednoosobowy Pionowy Czołg Zaczepno-Manewrowy.
Ostrzegam: dziś będzie ostro! Drogi czytelniku! Pamiętaj, że zostałeś ostrzeżony!!
Jak powszechnie wiadomo, w 1977 roku „Gwiezdne Wojny” George Lucasa zawojowały świat, na zawsze zmieniając kino popularne, w szczególności Science-Fiction. Jak to zwykle bywa, wielkie hity znajdują rychło licznych naśladowców i inspirują innych – raz lepiej a raz gorzej. Czy może istnieć ekstremalnie zła podróbka wielkiego hitu, nie licząc produkcji amatorskich? Jak pozuje turecki film „Człowiek, który uratował świat” (tytuł oryginalny: Dünyayı Kurtaran Adam), jak najbardziej może takie coś istnieć.
Mamy tu brzydkich, szczerbatych aktorów (z wyjątkiem Maryli Rodowicz (Sic!)), po chamsku wmontowane skradzione fragmenty „Gwiezdnych Wojen” Lucasa, kartonowe rekwizyty, kiepsko zaaranżowane sceny walk (czyli nie zaaranżowane, a kręcone „na żywca”), kostiumy rodem z dziecięcego teatrzyku, i wszystko jest jak najbardziej produkcją filmową, którą wyświetlano oficjalnie (?) w kinach.
Zaczyna się ostro. Narrator z offu, na tle wyciętych, i rozciągniętych w pionie scen z SW (Ha ha! nie stać było na obiektywy anamorficzne, nawet dla projektora), opowiada nam o kosmicznej wojnie prowadzonej między ludźmi a jakimś Magikiem. Na tle lucasowskich „Wojen” dwóch facetów w hełmach motocyklowych z nałożonymi nań słuchawkami gada jakieś bzdury w stylu „Tu Tajfun, over”, po czym rozbija się się w tureckiej Kapadocji udającej obcą planetę, gdzie poznają piękne kobiety i tamtejszego Obi-Wana, pod kierownictwem którego zaczynają trening polegający na waleniu pięścią w głazy, które wybuchają pod uderzeniem pięści. Efekty specjalne w tych scenach osiągnięto filmując z bliska eksplozje granatów (Sic!), czego nawet Jackassowie by nie robili, ale jak widać to Turek potrafi.
Po drodze partnera bohatera wykańcza Magik przy pomocy kabelków z radiomagnetofonu i tekturki robiącej za robota. W ogóle ludzie złego robią nalot na jakiejś jaskinie gdzie ukrywają się dobrzy, a nasz bohater ucieka wraz z Rodowicz idąc na poszukiwania złotego mózgu…
„…A ja myślałem że chodzi o Złoty Członek…!”
W decydującej scenie bohater dokonuje ablucji w stopionym w.w. złotym mózgu, po czym wyposażony w kartonowy miecz obklejony „złotkiem” z PRLowskich batoników „Mulatek”, staje do ostatecznej walki. Po drodze nasz bohater rozwala markowanymi ciosami „szkieletory”, pluszowe misie pomalowane na bordowo, roboty z celofanu, mumie toaletowe, jakiejś odpustowe diabełki, i na koniec samego „bossa”, przepoławiając go na pół ciosem w stylu karate, po czym odlatuje Sokołem Milenium zajumionym Hanowi Solo. Finał filmu możecie sobie obejrzeć poniżej:
Można powiedzieć, że ten film stworzył nową szkołę montażu filmowego, zwaną umowie „kakofoniczną”. Sceny są cięte jak żyletką (nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie tak było w jakiejś dusznej, zakurzonej kanciapie robiącej za studio montażysty…) bez ładu i składu, z pominięciem podstawowych zasad jakie stosuje się podczas przechodzenia z planu do planu.
Warto zwrócić uwagę na ścieżkę „dźwiękową”: coś takiego, jak miksowanie dźwięków w tym filmie nie istnieje, jak jest muzyka, to nie ma efektów, jak nie ma efektów to jest muzyka. Oczyma wyobraźni widzę wąsatego, spoconego Turka w w.w. dusznej kanciapie użerającego się z radiomagnetofonem… A jaka to muzyka? Bezczelnie ukradziona z „Poszukiwaczy Zaginionej Arki” i kilku innych filmów. Efekt końcowy, wynikający z połączenia podskoków bohatera z tłem muzycznym jest niesamowicie komiczny.
Skąd w tym filmie wzięła się Maryla Rodowicz? Możemy tylko gdybać, że polska piosenkarka udała się do Turcji w celach turystycznych i wpadła w oko filmowcom kręcącym dzisiejsze filmidło. W sumie Maryla jest najładnijszym aktorem w całym tym filmie, problem tylko w tym, że się głupio uśmiecha i nic nie mówi…
Zastanawia mnie, co takiego twórcy filmu mogli sobie myśleć, przystępując do jego realizacji..? O to mamy próbę zrobienia czegoś w klimacie SF, czyli statki kosmiczne, roboty i inne bajery (wszystko kradzione, kiczowate i/lub z tektury, ale to teraz nieważne), a z drugiej strony widzimy coś co wygląda jak włoski film sandałowy skrzyżowany z kung-fu. Trzeba przyznać, rozdźwięk gatunkowy dość poważny…
„PODRUPKI RZONDZOM!!1”
Ciekawe jest to, że reżyser i główny aktor swego czasu seryjnie produkowali przeróbki zachodnich filmów (Turecki Star Trek, Turecki Superman, Turecki Brudny Harry, Turecki Mechanik, Turecki Mad Max, Tureckie Szczęki itp.) podobnymi metodami, min. skradzionymi fragmentami innych filmów, kiczowatymi dekoracjami i rekwizytami oraz aktorstwem poniżej średniej krajowej przedszkoli. Podobno te filmidła cieszyły się powodzeniem w tureckich wypożyczalniach wideo w Niemczech. Tej popularności inaczej, niż turecką dumą narodową, nie da się wyjaśnić…
Jednym zdaniem:
ZŁO, czyste ZŁO! Zachować dla potomności jako wzorzec ZŁEGO FILMU!
Dzisiaj zajmiemy się kinematografią brazylijską, a dokładnie reżyserem José Padilhą, którego film "Elitarni 2" okazali się wielkim hitem w tym kraju, a sam reżyser zabiera się właśnie w Hollywood za reżyserię remake’u "Robocopa" (sic!). Z tego też względu warto przypomnieć sobie pierwszy film o tytułowej elitarnej jednostce brazylijskiej policji, nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie w 2008 roku.
Akcja rozgrywa się w 1997 roku, krótko przed wizytą papieża Jana Pawła II w Rio de Janerio, co motywuje policję do "oczyszczenia" slumsów z handlarzy narkotyków. Narratorem opowieści jest oficer jednostki specjalnej żandarmerii (BOPE), kapitan Nascimento. Narracja w pierwszej części filmu przebiega w formie retrospekcji, w której kapitan opowiada o dwóch młodych, idealistycznych żandarmach świeżo po akademii, Neto i André, skonfrontowanych z korupcją i brutalnymi realiami slumsów Rio – słynnych faweli.
Nascimento upatruje w nich swoich godnych następców, gdyż "wojna" – jak trafnie określa swoją służbę – zaczyna ujemnie odbijać się na jego zdrowiu i życiu rodzinnym, i w związku z tym chce zrezygnować ze służby. Na pozór "Elitarni" jest to tylko kino akcji, ale głębiej widać, że jest to przewrotny dramat społeczny, nie pozostawiający suchej nitki na brazylijskim społeczeństwie i jego instytucjach (na marginesie: Padilha poruszał już wcześniej tematykę społeczną w swoim debiutanckim dokumencie "Bus 174")
Przede wszystkim dostaje się policji, która jest pokazana jako wyjątkowo skorumpowana i zdemoralizowana instytucja, w której nikogo nie dziwi kupowanie u przełożonych urlopów, wymuszanie przez funkcjonariuszy haraczów od obywateli, handel "na lewo" częściami zamiennymi do radiowozów oraz pobieranie "wypłat" od gangsterów.
Z kolei bandyci z faweli to wyjątkowi degeneraci, od policjantów różni ich tylko to że wybrali sobie gang na miejsce "pracy". Handlarze narkotyków rządzą slumsami jak własnymi królestwami, gdzie za cień podejrzenia o współpracę z policją grozi egzekucja przez spalenie żywcem, a bandyci dysponują bronią wojskową, i od czasu do czasu urządzają imprezy dla mieszkańców fawel, by pokazać że są po części Robin Hoodami, co nie powinno dziwić ze względu na ekstremalną nędzę panującą w slumsach.
Dostaje się też studentom z "dobrych rodzin", którzy z jednej strony sobie debatują o tym jak to policja działa represyjnie względem społeczeństwa, a z drugiej popalają sobie "trawkę" kupioną u gangsterów i nawet jeszcze wchodzą z nimi w znajomości, co z czasem kończy się tragicznie.
Fot. Alexandre de Souza
BOPE, czyli "Batalhão de Operações Policiais Especiais", istnieje naprawdę, i jest specjalną jednostką brazylijskiej żandarmerii przeznaczona do typowych zadań antyterrorystycznych, a także (a nawet przede wszystkim) do prowadzenia walki z przestępcami ukrywającymi się w fawelach. Film powstał na podstawie książki brazylijskiego socjologa Luiza Eduardo Soaresa, współredagowanej przez oficerów tej formacji, mjr. André Batisty i kpt. Rodrigo Pimentela. Ostatnio, w czasie zeszłorocznego kryzysu w slumsach Rio de Janerio, można było w telewizyjnych wiadomościach zobaczyć ubranych na czarno funkcjonariuszy tej jednostki, wraz z charakterystycznym jej godłem – "nożem w czaszce" – widocznym na burtach ich pojazdów i mundurach.
Na filmie przedstawiono mordercze szkolenie na mokradłach, gdzie żandarmów uczy się nie tyle tężyzny fizycznej i hartu ducha, co przede wszystkim selekcjonuje się ich tak, aby do jednostki trafili tylko ci, których nie da się skorumpować. Sama ceremonia inauguracji szkolenia rekrutów, w świetle płonących pochodni, przypomina inicjację w jakimś bractwie lub sekcie, a w skład szkolenia wchodzi min. jedzenie prosto z ziemi i nauka słowa "strategia" w różnych językach. Ci, którzy nie są w stanie tego wytrzymać i są odrzuceni, muszą na pożegnanie wykopać w obozie szkoleniowym swój symboliczny grób. Jeśli wierzyć narratorowi filmu, "nawet w armii Izraela nie ma tak rygorystycznego treningu".
Żandarmi BOPE są niezwykle brutalni, w porównaniu z nimi Brudny Harry to liberał: strzelają bez ostrzeżenia, grożą bronią, biją i nie stronią od tortur. Są przy tym niesamowicie skuteczni i stanowią jasny punkt na tle wszechobecnej korupcji. Przesłanie jest więc niezwykle przewrotne i niepokojące: porządek w skorumpowanym społeczeństwie można przywrócić tylko brutalną siłą "nietykalnych" działających na granicy prawa.
Film nie wytyka pretensjonalnie palcami odpowiedzialnych za ten stan rzeczy, ograniczając się do pokazania pewnej sytuacji, zostawiając resztę widzowi. Dla kontekstu warto obejrzeć dodatkowo wcześniej wspomniany dokument "Bus 174" czy liczne reportaże min. na brytyjskiej telewizji Channel 4, poświęcone sytuacji w fawelach. Wypada też dodać, że Brazylia znana jest z wysokich dysproporcji majątkowych w swoim społeczeństwie.
Film nie wyróżnia się niczym szczególnym jeśli chodzi o jakość wykonania, jest po prostu solidną porcją bardzo "mocnego" kina, wzorowaną na Hollywood, przy jednoczesnym zachowaniu specyfiki miejsca w którym powstał, a o jego sile decyduje przede wszystkim tematyka i szokujący naturalizm. Niewysoki budżet zrekompensowano ujęciami pseudodokumentalnymi i kręceniem w zdjęć w nocy w naturalnych plenerach, co dodatkowo wzmacnia klimat wielkiej latynoskiej metropolii skrywającej wstydliwe i brutalne sekrety pod powierzchownością słynnych plaż i dorocznych karnawałów.
Tak swoją drogą, zastanawia mnie jedno: w Ameryce filmowcy kombinują ile mogą aby tworzyć dystopijne wizje przyszłości w filmie, a tym czasem wystarczy zobaczyć jak sprawy się mają w Ameryce Południowej by mieć pomysły prosto z życia wzięte – tym bardziej że pod pewnymi względami USA coraz bardziej przypominają kraje Ameryki Łacińskiej. Z tego też względu, a także wymowy i stylu dotychczasowych dzieł Padilhy, trzymam kciuki za nowego "Robocopa" w jego reżyserii, gdyż mocnym punktem pierwowzoru była satyra społeczna.
Dzisiaj mam przyjemność zaprezentować naszpikowany akcją klasyczny serial anime pt. „Armored Trooper VOTOMS” (tyt. oryg. 装甲騎兵ボトムズ, Sōkō Kihei Botomuzu), nadany po raz pierwszy przez TV Tokyo w latach 1983-84. Serial ten zainspirował jeszcze następne mini serie OVA, czyli sequele, prequele itp. oraz wiele gier komputerowych i konsolowych (znanych, niestety, tylko w Japonii).
Jest to epicka opowieść z gatunku „mecha” (a dokładniej tzw. „real robot”) w klimatach klasycznej militarnej opery kosmicznej, budzącej skojarzenia z pracami Roberta A. Heinleina i Joego Haldemana. Akcja rozgrywa się w dalekiej galaktyce Astragius, tuż po zakończeniu stuletniej wojny między dwoma gwiezdnymi imperiami; Konfederacją Gilgameszu i Unią Balarantu.
Bohaterem (a raczej antybohaterem na skalę byroniczną) jest Chirico Cuvie, były żołnierz elitarnej jednostki Czerwonych Barków do zadań specjalnych, będący doskonałym pilotem tytułowych VOTOMS (w skrócie „AT”). Pod tą ogólną nazwa kryją się humanoidalne roboty występujące w różnych typach, przeznaczone do walki w każdym terenie, które w galaktyce Astragius są równie podstawowym wyposażeniem wojskowym, jak obecnie „kałasznikowy”.
W dniu zawarcia rozejmu Chirco dokonuje wraz z innymi żołnierzami tajnego rajdu na bazę na asteroidzie, gdzie przypadkiem znajduje kapsułę z niezwykle piękną kobietą. Zdradzony przez swoich kompanów, zostaje ranny, po czym jest pojmany przez siły Gilgameszu, i traktowany jako zdrajca. Wkrótce Chirico udaje się uciec, po czym jest zmuszony ukrywać się przed wszystkimi armiami wszechświata w rządzonym przez gangsterów i skorumpowaną policję mieście Uoodo…
Tak zaczyna się licząca pięćdziesiąt parę odcinków epopeja, w czasie której bohater, wraz z poznanymi w Uoodo przyjaciółmi – handlarzem bronią w średnim wieku Grotho, drobnym kombinatorem Vanillą i uroczą Coconną – przemierza przez szereg planet, wikłając się w różne wojny i rozróby, natrafiając przy tym na tajemniczą sektę, której spisek może zagrozić pokojowi we wszechświecie, i do którego to kluczem jest owa tajemnicza kobieta spotkana na asteroidzie.
Atutem serialu jest duża ilość walk w każdym odcinku, toczonych w dżungli, pustyni, w mieście i w Kosmosie przy użyciu „mechów” i innych machin bojowych, co powinno zadowolić każdego domorosłego militarystę. Autorzy serialu nie bawią się nadmiernie w psychologię bohaterów – właściwie cały serial to pasmo bitew z użyciem pojazdów różnych rodzajów, z domieszką romansu, starożytnych zaginionych kosmicznych cywilizacji i dorzuconym od czasu do czasu humorem i ironią w partiach z udziałem Coconny i Vanilly.
W czasie owych potyczek Chirico wykańcza pociskami ze swojego mecha całe bataliony wrogów bez mrugnięcia okiem, nie okazując przy tym żadnych skrupułów, ani słabości. A gdy jest poza swym pojazdem (VOTOMSem typu ATM-09-ST „Scopedog” – standardowym mechem armii Giglameszu), to równie zręcznie posługuje się noszonym u pasa obrzynem. Wojna to dla niego całe jego życie, i to tak, że praktycznie cały czas chodzi ubrany w charakterystyczny pomarańczowy kombinezon pilota.
Niemniej w toku akcji widzimy wyraźnie ewolucje bohatera, który z zimnej, stoickiej maszyny do zabijania w toku akcji przeobraża się w bardziej refleksyjną osobę, która zaczyna coraz częściej zadawać sobie pytanie po co w ogóle robi to co robi i kim jest tak naprawdę.
Tak jak w innych animach, trudno w „VOTOMS” dostrzec gloryfikacji wojny i heroizmu. Chirico błąka się po planetach zrujnowanych przez wojny i spotyka ludzi przez nią pokrzywdzonych, a konflikty w które jest zaangażowany są wynikiem cynicznych machinacji polityków i wojskowych, traktujących swoich podwładnych jak zwykłe narzędzia do realizacji swoich celów bez oglądania się na ludzkie koszty (min. w jednej serii odcinków widać pełen moralnej dwuznaczności po obu stronach konflikt podobny do wojny w Wietnamie, toczony na porośniętej dziewiczą dżunglą planecie – pułkownik Quaritch czułby się tam jak w domu).
„W bitwie nie ma chwały” – gorzko stwierdza z biegiem czasu bohater, widząc śmierć i destrukcję na swojej drodze. Zakończenia tej, jak wspomniałem na początku, epickiej opowieści oczywiście nie zdradzę, powiem tylko tyle, że fani „Diuny” Franka Herberta i „2001: Odysei Kosmicznej” Kubricka znajdą coś dla siebie.
Jeśli chodzi o wykonanie serialu, to nie da się ukryć, że ma on już swoje „-naście” lat, więc animacja, mimo iż zrobiona na bardzo wysokim poziomie (charakterystycznym dla studia Nippon Sunrise, gdzie powstała), już trąci zauważalnie myszką, choć od czasu do czasu pod względem artystycznym wygląda dość ciekawie. Przy okazji uśmiechnąć się można, widząc komputery przyszłości o możliwościach Commodore 64, czy obcisłe kostiumy zalatujące „Kosmosem 1999”, nie mówiąc o tym, że jakoś w świecie pełnym statków kosmicznych i robotów nie ma telefonów komórkowych…
Autorzy bowiem nie wychylali się za mocno do przodu w swoich wyobrażeniach o technologii przyszłości: w świecie „AT VOTOMS” broń palna jest ciągle w powszechnym użyciu, podobnie jak samoloty i helikoptery, a lasery uświadczymy właściwie tylko na statkach kosmicznych, a i to w ograniczonych ilościach Z tego też względu serial zaliczany jest do nurtu tzw. „twardej” science-fiction, dla odróżnienia od bardziej frywolnych innych serii o „mechach”, gdzie nikogo nie dziwią gigantyczne rozmiary maszyn i niezwykłe bronie łamiące prawa fizyki.
Mimo iż ten serial anime należy do gatunku „mecha”, czyli takiego w którym występują wcześniej wspomniane człekokształtne roboty, to przeciwieństwie jednak do hitowego „Gundama” (także wyprodukowanego przez studio Sunrise) czy „Evangeliona” Gainaxu owe maszyny nie mają rozmiarów wieżowca, a są znacznie mniejsze (góra 3-4 metry), dodatkowo są skromniej uzbrojone, i są co prawda odporne na ogień z lekkiej broni, to jednak kilka celnych strzałów z cięższego kalibru potrafi zniszczyć je w mgnieniu oka. Dodatkowo ich amunicja jest ograniczona, a sam wygląd wskazuje że VOTOMSy są po prostu seryjnie produkowanym, utylitarnie zaprojektowanym sprzętem wojskowym, a nie pretekstem do produkcji serii zabawek towarzyszącej emisji serialu w TV. Poza tym główny bohater nie jest nastolatkiem przeżywającym typowe problemy wieku dorastania, a jest już w pełni ukształtowanym dorosłym żołnierzem i z tego też względu fabuła jest bardziej dojrzała i skomplikowana.
„Armored Trooper VOTOMS” można polecić każdemu, kto nie jest przekonany do „Gundamów” i/lub po prostu chce obejrzeć porządną, klasyczną anime w klimatach science-fiction, która broni się nawet po trzydziestu latach od daty swej premiery.
Na początek chciałbym się lekko pobić w piersi: recenzja przeleżakowała sobie parę miesięcy po tym, jak obejrzałem ten film, gdyż w międzyczasie byłem zajęty innymi sprawami, a poza tym rozpocząłem nowy cykl pt. "złe filmy", tak więc niniejsza recenzja jest nieco spóźniona. Bije się w piersi w związku z moją chroniczną prokrastynacją i obiecuje jakoś to nadrobić.
Teraz do rzeczy: "Kick-Ass" jest zwariowaną fantazją w stylu "co by by było, gdyby Quentin Tarantino zrobił film o superbohaterach", będąca w swej istocie ociekającą absurdalną przemocą i nawiązaniami do gier komputerowych i anime opowieść o ludziach, co chcieli być komiksowymi bohaterami w prawdziwym świecie.
Głównym bohaterem filmu jest licealista Dave Lizewski, typowy amerykański nastolatek i miłośnik komiksów, który pewnego dnia – zdegustowany plątającymi się po okolicy bandziorami – postanowił założyć kostium i stać się prawdziwym superbohaterem, tytułowym Kick-Assem (który obowiązkowo ma swoją stronę na Facebooku). Pierwsza próba skopania tyłków bandytom o mały włos nie kończy się tragicznie i Dave ląduje w szpitalu. Następnym razem ma więcej szczęścia, a filmik z jego wyczynem trafia do Internetu, stając się prawdziwą sensacją i wydarzeniem medialnym. Kłopot w tym, że zwraca tym na siebie uwagę prawdziwych gangsterów, którzy podejrzewają go o brużdżenie im w interesach…
Na swojej drodze Dave spotyka prawdziwych zamaskowanych mścicieli: b. policjanta (Nicolas Cage) występującego w kostiumie przypominającym strój Batmana jako Wielki Tatuś, i jego córeczkę, wyszkoloną na perfekcyjną maszynkę do zabijania (i najprawdopodobniej zindoktrynowaną komiksami), zwaną Hit Girl. Wkrótce sprawa się komplikuje, bo pojawia się nowy mściciel, chłopak występujący jako Czerwona Mgła, będący prowokatorem nasłanym przez bandytów…
Film jest satyrą na komiksową mitologię amerykańskich superbohaterów, pełną niepokojących podtekstów i nawiązań do estetyki gier komputerowych i fenomenu Internetu, konfrontującą naiwne popkulturowe fantazje z brutalnością rzeczywistego świata. I choć wszystko kończy się happy endem, gangsterzy dostają za swoje, a Kick-Ass wieczną chwałę, to trudno nie zauważyć że ogólny bilans i morał historii działa na niekorzyść amerykańskiego mitu superbohatera. Współgra to z nastrojami obecnej epoki kryzysu gospodarczego i uwikłania się USA w niepotrzebne wojny na Bliskim Wschodzie, co powoduje, że amerykański ideał indywidualizmu, ucieleśniany właśnie przez komiksowych herosów, coraz częściej wymaga przemyślenia i weryfikacji.
Sporym źródłem kontrowersji była postać "Hit Girl" (zagranej przez Chloë Moretz), klnącej jak szewc i uwikłanej w drastyczne akty przemocy na ekranie. Ciekawe jest to, że ten odważny w epoce taśmowo produkowanych adaptacji komiksów i ogólnego marazmu w amerykańskim kinie gatunkowym ("panowie, puszczamy na ekrany co się da, byle to był remake, reboot lub reset czegoś już znanego"), projekt powstał poza systemem amerykańskich studiów filmowych (zdjęcia nakręcono w Kanadzie i Wielkiej Brytanii) za w sumie niewielkie pieniądze.
"Kick-Ass" jest adaptacją autorskiego, na wpół niezależnego komiksu Marka Millara i Johna Romity. Historia opowiedziana w nim różni się szczegółami w stosunku do filmu, obaj artyści zrobili też krótką animowaną sekwencje komiksu widoczną w filmie opowiadającą o historii duetu Wielkiego Tatusia i Hit Girl.
Obecnie panowie Millar i Romita pracują nad komiksowym sequelem, który od razu ma być zekranizowany. Co z tego wyniknie? Zobaczymy…
Dziś mam przyjemność przedstawić „The Delta Force” z 1986 – porządny (jak na klasę filmów B) i kiczowaty akcyjniak z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, ciągnący za sobą specyficzny aromat wypożyczalni wideo i straganów z pirackimi taśmami z epoki transformacji ustrojowej. Głupi jak but, ale jak się fajnie ogląda (po dwóch piwach i )!
Przy okazji pragnę wspomnieć, że fenomen Chucka Norrisa, odtwórcy głównej roli, od zawsze mnie zastanawia. Przecież ten facet reprezentuje aktorstwo z pierwszej dziesiątki od końca, i charyzmę płyty paździerzowej. Tak sobie myślę, że jego popularność wynika z faktu grania właśnie w takich filmach – głupich, ale zabawnych akcyjniakach które w tamtych czsach spełniały fantazje przeciętnego zjadacza hamburgerów, na których to filmach Chuck może się popisać znajomością wschodnich sztuk walk, w szczególności słynnym kopem z półobrotu.
Sam film zainspirowało autentyczne porwanie amerykańskiego samolotu lecącego do Grecji. Tak jak na filmie, dokonali tego terroryści z Libanu, a samolot leciał od lotniska, do lotniska aż osiadł w Algierii, gdzie zakładników zwolniono po dwóch tygodniach negocjacji. W filmie odtworzono scenę zabójstwa jednego z żołnierzy amerykańskich, lecącego jako pasażer na tym feralnym locie, i scenę w której przed kamerami TV kapitan samolotu udzielał wywiadu z pistoletem za głową. Autentyczna jednostka „Delta” faktycznie była wówczas w stanie najwyższej gotowości, ale ostatecznie jej nie użyto (czego na filmie już nie uświadczymy, bo nie było by sensu robić ). Na początku samego filmu widzimy dramatyczne wycofywanie się komandosów z nieudanej akcji odbicia zakładników w Iranie – od samego początku widać, że ten film ma charakter celuloidowego odwetu na islamistach.
Komentarz zbyteczny…
Jest więc jasne, ten film uzurpujący sobie bezczelnie prawo do bycia zrobionym „na podstawie autentycznych wydarzeń” to typowa fantazja kompensacyjna, w której „nasi chłopcy” odgrywają się na wrogach Ameryki (podobny motyw widać w „Rambo II” i „Rambo III”), bo ostateczny „showdown” odbywa się w „jądrze ciemności”, czyli Libanie, po którym nasi dzielni komandosi jeżdżą raz w tą a raz w drugą stronę, odbijając zakładników, wysadzając w powietrze bazy terrorystów i kopiąc ich na kwaśne jabłko (o czym jeszcze zdążę powiedzieć potem). Po drodze mamy filmik szpiegowski pt. „Nasz człowiek w Bejrucie” (z agentem-popem nadającym komunikaty przez radio w formie psalmów) i rozbijanie się komandosów minibusem Volkswagena po Izraelu udającym Bejrut:
Litemotivem filmu jest bezczelna zagrywka w stylu „cywilizacja judeochrześcijańska kontra islam”, która jest prezentowana tak namolnie, że można by oskarżyć ten film o bycie propagandówką. (I coś w tym musi być, gdyż wytwórnią „Cannon Films”, która ten obraz wyprodukowała, zarządzało dwóch obrotnych Żydów, mających szerokie kontakty w Izraelu)
Przygrywa nam muzyczka skomponowana na syntezatorku przez Alana Silvestriego, który w latach następnych dał nam znakomite soundtracki do takich filmów jak „Powrót do przyszłości”, „Predator” i „Sędzia Dredd”. Fajnie się słucha, ale do filmu melodyjka pasuje raczej średnio. I co gorsza, jest to w praktyce jedyna melodia w filmie, w dodatku bez przerwy powtarzana, co powoduje, że zaczyna po którymś razie najzwyczajniej w świecie denerwować.
Tam tam-tatam tatam tam taaatam…
Film jest tak nierealistyczny, że w czasie produkcji autentyczny oficer jednostki „Delta” demonstracyjnie opuścił stanowisko konsultanta w ekipie filmowej, gdyż wyobraźnia filmowców, połączona z chęcią pokazania robienia mokrej plamy z terrorystów, brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Widać to po takich idiotyzmach jak „maskujące” żółte butle z tlenem dla płetwonurków, rurki kanalizacyjne z PCV udające działka, czy motocykle z miniaturowymi rakietkami, co wybitnie zbliża ten film do klimatów „Megaforce” (swoją drogą, film na tyle zły, że wart osobnego opracowania). Jeżeli już czepiamy się niezgodności z faktami, to warto zwrócić uwagę na to, że zarówno major grany Chucka Norrisa jak pułkownik grany przez Lee Marvina są za starzy na to aby być członkami „Delty”, gdyż maksymalny wiek dla członków tej formacji to 28-30 lat.
Chuck Norris! I czy trzeba coś dodawać?
Poza tym, sama akcja (a właściwie seria akcji) na filmie zahacza o szczyt niemożliwości, i najzwyczajniej w świecie drażni widza przewlekłością i brakiem decydującego rozwiązania. Komandosi jadą łazikami i motocyklami, komandosi wysadzają ściany, komandosi strzelają, komandosi robią zasadzkę (dzierżąc dzielnie bazooki w dłoniach), komandosi unikają zasadzki, komandosi jeżdżą i tak po kilka razy…
Ale – spokojnie! – Chuck Norris osobiście wykończy złych terrorystów, w tym głównego bossa, używając swego kopa z półobrotu:
I o to właśnie w tym filmie chodziło od samego początku! A na koniec pasażerowie i komandosi na pokładzie odbitego Jumbo-Jeta rozpiją cały zapas Budweisera na pokładzie, świętując sukces. Aż się prosi o Homera Simpsona krzyczącego „USA! USA USA!”.
Jednym zdaniem: warto obejrzeć – ale nie na serio, jako dokument epoki w której to filmy akcji były tak głupie że aż fajne.
W 2005 roku, mało znany reżyser z RPA, Neill Blomkamp – kojarzony z reżyserowaniem reklam i sekwencji filmowych w grach komputerowych – nakręcił krótkometrażowy film "Alive in Joburg". W 2009 roku, po fiasku adaptacji filmowej gry "Halo", Blomkamp – wsparty przez Petera Jacksona, znanego z adaptacji "Władcy Pierścieni" – nakręcił swój pierwszy film fabularny, "Dystrykt 9", będący rozszerzeniem pomysłów z tej krótkiej formy filmowej.
Akcja filmu dzieje się w 2010 roku, 28 lat po tym jak niespodziewanie nas Johannesburgiem zawisł statek kosmiczny obcej cywilizacji. Kiedy rząd RPA nakazał forsownie wejść do wnętrza statku, okazało się że przebywają w nim setki tysięcy zdezorganizowanych kosmitów, wyglądem przypominających dwunożne skorupiaki, będących międzygwiezdnymi uchodźcami.
Pod naciskiem międzynarodowym rząd przyjmuje ich na swoje terytorium, co rodzi niesłychane problemy, gdyż "Krewetki" (tak pogardliwie nazywają kosmitów ludzie) są dla ludzi odrażające, niezrozumiałe, uciążliwe, nieobliczalne, tak więc po prostu o żadnej integracji z ludzkim społeczeństwem nie ma mowy, co automatycznie spowodowało zepchnięcie ich do tytułowego Dystryktu 9, będącego kolejnym slumsem południowoafrykańskiej metropolii.
Bohaterem jest Afrykaner, Wikus van de Merwe, biurokrata pracujący dla koncernu Multi-National United w wydziale ds. kosmitów. Koncern ten wygrał przetarg na "opiekę" nad kosmitami (w praktyce oznacza to brutalne odseparowanie od ludzi), i ma akurat dokonać operacje eksmisji i przeniesienia "krewetek" w inne miejsce, zwane Dystryktem 10.
W czasie rutynowego "poproszenia" (czytaj: wymuszenia) kosmitów o zgodę na eksmisje, Wikus zostaje zakażony mutagennym wirusem, w efekcie czego jest zmuszony uciekać przed innymi ludźmi, zarówno przed najemnikami koncernu MNU, dla którego jego mutacja jest sposobem na zdobycie kontroli nad technologią kosmitów (co może dać im pokaźne profity), jak i przesądnymi Nigeryjczykami ze slumsów wierzącymi, że spożywanie mięsa kosmitów da im kontrole nad ich bronią.
W tej sytuacji bohater na własnej skórze ma okazje przekonać się, co to znaczy być zaszczutym nędzarzem grzebiącym w śmietniku, i jest zmuszony uciec do slumsów Dystryktu 9 i szukać sojuszników wśród kosmitów..
Cała historyjka jest utrzymana w konwencji kina akcji, tak więc nie brakuje efektownych walk i strzelanin z wykorzystaniem obcej technologii (czego przykładem niech będzie Wikus siedzący za sterami robota). Jednocześnie unika płytkości fabularnej, dzięki aluzji do współczesnych problemów społecznych i świeżym pomysłom ludzi z poza amerykańskiego establishmentu filmowego, czym budzi uzasadnione skojarzenia z "Robocopem" Holendra Paula Verhoevena z 1987 roku.
Wśród cech wspólnych, można zauważyć, że oba obrazy pomysłowymi sposobami wprowadzały widza w przedstawiony świat. W "D9" osiągnięto to poprzez ucharakteryzowanie początku i końca filmu na dokument, a w "Robocopie" fenomenalnie prosto i genialnie wprowadzono widza w świat filmu poprzez dziennik TV i absurdalne reklamy.
Tak jak film Verhoevena, "D9" jest satyrą na prywatyzacje sił bezpieczeństwa i wielkie koncerny, oraz podchodzenia przez społeczeństwo do jednostki według kryteriów czysto ekonomicznych. Zawiera przy tym w sobie obserwacje (szczególnie czytelną w okresie kryzysu gospodarczego) że człowiek we współczesnym świecie bardzo szybko znaleźć się poza nawiasem społeczeństwa, na wskutek niezależnych od siebie okoliczności.
Łatwo się domyśleć, że zastąpienie rasizmu "gatunkizmem" pozwala łatwiej dojść do sedna problemu dyskryminacji i wykluczenia społecznego, poprzez wskazanie na nieodłączny w takich sytuacjach element dehumanizacji. Rzeczywistość nie jest czarno-biała, nielegalni uchodźcy mogą być naprawdę uciążliwi dla sytych społeczeństw, do których starają się przedostać w poszukiwaniu lepszego życia, ale jednocześnie też są przecież ludźmi zasługującymi na godziwe życie. Jednocześnie nasuwa się pytanie, czy aby praprzyczyną takiego stanu rzeczy nie jest dysfunkcyjny system społeczny, preferujący niezrównoważony rozwój, tworzący sztuczne podziały między grupami społecznymi, tak na skale lokalną jak i globalną.
Są tacy, co twierdzą, że ten film jest lepszy od "Avatara". Moim zdaniem to nieprawda, bo oba filmy się uzupełniają i wykorzystują wątek "ludzie kontra kosmici" do bardzo ciekawych alegorii społecznych, z czego dla Camerona punktem wyjścia był współczesny los Indian w Amazonii, a dla Blomkampa apartheid w RPA.
U Camerona zaawansowaną technologią komputerową stworzono obcy świat i jego mieszkańców od podstaw, a dla odmiany Blomkamp osadził fabułę w naszym świecie, więc jedyne czego potrzebował, to dekoracji w postaci autentycznych opuszczonych slumsów Johannesburga i komputerowo animowanych kosmitów, mistrzowski sposób mieszając pseudodokumentalne ujęcia "z ręki" z hiperrealistyczną grafiką komputerową.
Budżet filmu, nakręconego w całości w Soweto, RPA, wyniósł zaledwie 30 milionów dolarów, a do kręcenia wykorzystano cyfrowe kamery firmy RedOne (główne ujęcia, problemy sprawiało szybkie zapełnianie się nośników pamięci materiałem w ultrawysokiej jakości) i Sony (ujęcia z TV przemysłowej i sceny pseudodokumentalne).
Grafikę komputerową początkowa miało wykonać studio Petera Jacksona, Weta Digital, ale w czasie kręcenia "D9" było ono zajęte postprodukcją "Avatara" Camerona, więc efekty w zamian wykonała kanadyjska firma Image Engine.
Niniejszym wpisem inauguruje nowy dział tematyczny na moim blogu: sardoniczne i lekko prześmiewcze recenzje ZŁYCH FILMÓW. Każdy z nas lubi dobre filmy… Ale czasami warto pochylić się nad ZŁYMI FILMAMI, także po to, aby wiedzieć jak wygląda ciemniejsza strona kinematografii. W końcu skąd możemy wiedzieć, jak wygląda dzień, gdy nie wiemy jak wygląda noc, prawda?
Mieliśmy już filmy o pilotach F-14, F-16 i helikopterów Apache, no to pomyślałem sobie, gdy zobaczyłem reklamy tego filmu, że teraz przyszła pora na F-117 i/lub F-22. W związku z tym miałem spore oczekiwania donośnie tego filmu.
A guzik tam.
Pierwszy sygnał ostrzegawczy, wskazujący na to że w istocie rzeczy mamy do czynienia ze złym filmem, to to, że fabuła przypomina kukiełkowy film satyryczny "Team America", tylko że na serio. Drugi, że sprzęt jest futurystyczny i całość ma ambicje bycia science-fiction, co jest źródłem poważnych kłopotów, bo twórcy najwyraźniej nie mają pojęcia o lotnictwie, więc chcą przykryć brak wiedzy konfabulacjami. Trzeci, to to, że filmowcy postanowili radośnie poszaleć komputerami. I to jest już gwóźdź do trumny. O ile grafika komputerowa w sprawnych rączkach Jamesa Camerona czy Petera Jacksona potrafi dać superrezultat, to w przypadku mniej rozsądnych adeptów X Muzy efekt może być podobny do dania małpie wiertarki do ręki; nic nie zbuduje sensownego, za to będzie głośno…
Od początku widać, że jest miernie. Przelatujące superhiperodrzutowce nie robią żadnego wrażenia, a jeszcze bardziej fatalne wrażenie robią ich piloci, zbudowani w całości z tektury, kiepsko zagrani i bez żadnej iskry. Nawet rutynowego romansu nie ma (a jeżeli był, to nie zwróciłem uwagi, bo postacie są drętwe). W "Ognistych Ptakach" i "Top Gun" przynajmniej mieliśmy ludzi z krwi i kości zmagających się z wrogami i własnymi słabościami, a tu słychać szelest papier-mache w każdej kwestii dialogowej.
Jeszcze gorzej prezentuje się sam "zaczyn" fabuły. Oto nasza hiperspecgrupa odstrzeliwująca terrorystów z powietrza (sic!) otrzymuje nowego teammembera, w postaci bezzałogowego supersamolociku o przydługiej nazwie zawierające w sobie słówko "intruder", czym wywołuje u tak sarkastycznego recenzenta jak ja skojarzenia z "Anal Intruderem" ze "Ściśle Tajne".
O, o to takie coś mi chodzi.
Szybko okazuje się że mózgiem maszynki jest komputer kwantowy (najwyraźniej scenarzysta coś przeczytał raz w życiu o komputerach kwantowych w "Scientific American" i na tym jego wiedza się skończyła), który – Niespodzianka! – zaczyna coraz bardziej myśleć samodzielnie, niczym człowiek, dzięki czemu wiemy już jak dalej fabuła się potoczy. Tak, droga widowni, w czasie akcji nasz mózg kwantowy nie posłucha rozkazu i będzie robił wszystko po swojemu, ale tym za chwilę.
Jeżeli jesteśmy już przy komputerach: grafiki komputerowej i wściekłego montażu spod znaku Szalonego Chipa na filmie jest sporo, weźmy chociaż nic nie wnoszące ostre najazdy kamery na kabiny samolotów, fruwające szaleńczo komputerowo wygenerowane samolociki, ogniste kółeczko w scenie z latającą cysterną, a do tego jakiejś bajery na desce rozdzielczej, niebieskie LEDy i inne światełka robiące za kwantowy mózg i inne nic nie wnoszące odpustowe świecidełka. Ten film to prostu jedna, wielka komputerowa kiła, jakich w kinie ostatnio sporo.
Wracając do fabuły (o ile taka jest… )Oto mamy pierwszy szkoleniowy lot naszej Brygady RR, który zostaje przerwany wezwaniem ze sztabu na jakąś pilną akcję na drugim końcu świata. No więc "Team America" leci (bez przygotowania, bez odpoczynku, bez załadowania amunicji, bez tankowania…) do Birmy czy innego Rangunu przetrzepać skórę terrorystom, którzy są tak beznadziejnie głupi, że organizują supertajne spotkanie w samym centrum wielkiego miasta na placu budowy (Sic!). Zresztą o ich beznadziejnej głupocie niech świadczy fakt, że ta impreza wyszła na jaw dzięki podsłuchom. W sumie widać że ci terroryści wcale nie są tacy groźni, skoro są skończonymi debilami, tylko zastanawia mnie, czemu do sprzątnięcia tych baranów trzeba tak drogiego i zaawansowanego sprzętu…?
Nawiasem mówiąc, ten samolocik-robocik chyba ma w ładowni podprzestrzenny skład amunicji, względnie fabrykę takowego, bo ma kupę pocisków na każdą okazję (zob. też. Prawo Anime nr. 37).
Reżyser filmu zarzekał się, że inspirował się "Macrossem". Jak widać, skopiował przede wszystkim Prawa Anime.
Mamy jakiejs durne "inteligentne" bomby, co potrafią zburzyć wieżowiec z terrorystami w środku nie robiąc nikomu innemu krzywdy (buahaha!). Tu już musiałem skoczyć do lodówki po piwo, bo na trzeźwo nie dało się tego wchłonąć, podobnie jak odczytywania odcisków palców z odległości kilkudziesięciu (!!!) kilometrów. Jest krótki dramacik i napięcie, bo mogą zginąć cywile i trzeba dodatkowo zaryzykować, ale wszystko się dobrze kończy i na koniec widać wielki lej bo bombie. Następnie nasza "ekipa Ameryka" wraca na lotniskowiec, gdzie mamy nudne dialogi bohatera z mechanikami, co opowiadają mu jakieś fiziu-miziu o tym kwantowym cudzie techniki i o tym jak bardzo jest inteligentny.
W międzyczasie w Edka (bo taką ksywę ma nasz robocik) uderza standardowe narzędzie leniwych scenarzystów, służące do wariowania komputerów, czyli piorun, dzięki czemu coś się pokiełbasiło w kwantowym móżdżku.
Potem druga misja; ktoś Ruskim zwędził atomówki w Tadżykistanie i trzeba coś z tym zrobić. Nasz robocik bierze sprawę w swoje skrzydła i wbrew rozkazom bombarduje okolice, rozpylając przy tym radioaktywny pluton, i jak by tego było mało nie chce wracać do bazy. No to w desperacji dowództwo każe zestrzelić naszego robocika, ale po drodze pilot-Murzyn (tradycyjnie) ginie pierwszy, a pilotka zostaje zestrzelona nad Koreą Północną, bo Edkowi odbiło, i chciał zrealizować jakiś stary scenariusz wojenny.
W czasie odbywających się po drodze pojedynków powietrznych w ogóle nie czułem potrzeby przejmowania się losem tekturowych bohaterów. Ani też nie czuć lęku przed ich wrogami. Po prostu, do bani i tyle. Jak wspominałem, scenarzyści nie znają się kompletnie na lotnictwie: występujące w filmie Su-37 noszą kryptonim "Terminator" (ha-ha!), co nie trzyma się realiów, bo w nomenklaturze NATO kryptonimy rosyjskich i chińskich myśliwców zaczynają się od litery "F", np. "Flogger", "Fulcrum", "Fitter" itp.
Zaraz ktoś powie "A kogo to obchodzi, do jasnej cholery! Przecież to film!", to ja odpowiadam, że jeżeli już wyrzuciło się ponad sto milionów na film, i do tego go się szeroko reklamuje, to wypadało by, ze wzgląd na szacunek dla widza, tak go zrobić aby widać było, że twórcy "czają" realia lotnictwa. To tak jak by ktoś nakręcił "Top Gun" gdzie na ekranie widać myśliwce F-4 Phantom, a na filmie mówi się że to F-14.
Kolejnym dowodem na indolencje twórców jest fakt, że dzielny pilot może wejść do bezzałogowego Edka, i jako pasażer przelecieć się z naszym robocikiem (mniejsza o to, jak do tego doszło, bo scenariusz jest kompletnie dziurawy, i nie ma sensu nim głowy zawracać). Tu sięgnąłem już po drugie piwo, bo widać wyraźnie skrajną inżynieryjną niekonsekwencje (samolotu bezzałogowego nie projektuje się z myślą o załodze!), połączoną z gwałtem na faktach i zdrowym rozsądku (pilot odrzutowca jest poddawany dużym przyspieszeniom, i musi nosić maskę tlenową i kombinezon!) i najzwyklejszym w świecie lenistwem scenarzysty (bo tak mu było wygodniej fabułę popchnąć do przodu)…
Po drobnych perypetiach, w postaci zasuwania z prędkością ponaddźwiękową do państwa Kim-Dzong-Ila i biegu ku polom minowym, mamy wielki finał, nasz robocik-samolocik, w przypływie filmowego patosu rodem z filmów radzieckich, poświęca się ratują biedną pilotkę i bohatera (o ile był jakiś na tym filmie…), szarżując na północnokreański helikopter, dybiący na bohaterów. Mamy wielkie bum, mgłę i zakończenie.
W sumie to ten film to wygląda jak "Team America", tylko że zrobiony na serio…
Wszystko dobrze się kończy, nasz robocik jest cały w proszku (jak go zebrali z Strefy Zdemilitaryzowanej??) i można kręcić sequel. Scenarzyście radziłbym, aby zrobił kompletny odpał, i zauploadował duszę Freddiego Kruegera lub Jasona do kwantowego mózgu – wszak jak robić kicz to na całego.
Jednym zdaniem: za takie filmy powinni kastrować, wszak głupota może być dziedziczna.
A co na to eksperci?
"Ten film to wykroczenie przeciw dobremu smaku, inteligencji i przepisom przeciw hałasowi – jest ogłupioną wersją "Top Gun" pomieszaną z wątkiem HALa 9000 z '2001: Odysei Kosmicznej’."
Uwaga! To nie jest zwykła recenzja filmu! Bardziej pasuje tu słowo "analiza", która jest zbiorem moich wrażeń i przemyśleń, oraz opinii i materiałów znalezionych w Internecie. Zastrzegam też, tekst jest długi; proszę więc o wyrozumiałość. Wyczernione fragmenty to tzw. spoilery, psujące przyjemność oglądania filmu tym, którzy go jeszcze nie widzieli.
Na początek kilka ustaleń wstępnych:
Po pierwsze: wszystkie recenzje można sprowadzić do jednego zdania: super efekty specjalne i słaba fabuła, która jednak bardzo angażuje widza. Ja chciałbym temat trochę głębiej podrążyć.
Po drugie: zdaje sobię sprawę z oczywistości niektórych tez poniżej, ale uważam, że warto wszystko zebrać "cuzamen do kupy" w jednym miejscu.
Po trzecie: jestem zaskoczony tym, że ten film, którego scenariusz powstał po to, aby znaleść zastosowanie dla nowych technologii filmowych i zarobić sporo kasy, budzi takie gwałtowne emocje. Męczy mnie roztrząsanie "co autor miał na myśli", dlatego będę trzymał się tego, co James Cameron sam o tym obrazie napisał i powiedział.
Jak ja oceniam filmy? Otóż uważam, że dobry film, niezależnie od kategorii, musi mieć oprócz prawidłowego wykonania, scenariusza itp, coś co ja nazywam "charyzmą", czyli czymś co budzi pozytywne emocje u widza, i co ciężko jest jakościowo ocenić obiektywnie, gdyż zależy ona np. od grupy docelowej.
Obraz:
"Nie jesteście już w Kansas, tylko na Pandorze."
Filmowcy Camerona zrobili coś niewiarygodnego; przy pomocy komputerów stworzyli niesamowity, fantasmagoryczny świat Pandory, niczym ze snu. Latające góry, gigantyczne drzewa, pterodaktylowate latające stwory cała reszta fauny i flory planety, w tym fosforyzujący las , maszyny ludzi (statki kosmiczne, spychacze, helikoptery, transportowce, egzoszkielety itp.) – wszystko to wygląda niewiarygodnie realnie równie i realnie porusza się!!
Mimo iż film oglądałem w kinie 2D, to miejscami czułem zawrót głowy, typowy dla lęku wysokości.
Ruch komputerowo wygenerowanych postaci jest bardzo płynny, nie ma wrażania sztuczności, szczególnie w przypadku mimiki twarzy, która animowanym komputerowo postaciom dodaje człowieczeństwa. Fantastyczne są różne drobne detale: np. gdy Na’vi płaczą, to widać w ich oczach łzy, a gdy Jake w swoim awatarze zjada owoc, z ust ciekną mu soki itp. W innych scenach ich skóra fosforyzuje i robi się wilgotna w deszczu i rosie.
Na’vi, jak koty, strzygą uszami, merdają ogonami i szczerzą kły, co wygląda bardzo realistycznie, a trzeba pamiętać że nie są to ruchy typowe dla człowieka, tym bardziej trzeba docenić pracę animatorów.
Nawiasem mówiąc, humanoidalny wygląd Na’vich i kocie cechy są niemożliwe z punktu widzenia biologii (nie mówiąc o tym, że są niekoheretni z innymi formami życia na Pandorze) i wyglądają tak po to, aby widzowie mogli ich polubić, oraz żeby podkreślić ich bliski związek z naturą.1
Fabuła:
Teraz przejdźmy do elementu najbardziej krytykowanego.
Na początek odrobina perspektywy. Przygody Indiany Jonesa rażą uproszczeniami i komiksowością, gdyż inspiracją dla nich były stare seriale filmowe z lat 30-stych i komiksy z Kaczorem Donaldem. "Matriks" jest pełen cytatów i nawiązań chyba do wszystkiego co się da, trylogia "Piraci z Karaibów" była zainspirowana… atrakcją w Disneylandzie, dodatkowo nawiązując do klasyki kina pirackiego (np. do "Karmazynowego Pirata"), "Terminator" nawiązuje do klasycznego motywu science-fiction, czyli buntu maszyn i podróży w czasie, z czego o ile mi wiadomo Camerona pozwano do sądu za plagiat w tym filmie. W konwencji kina rozrywkowego zapożyczenia są dopuszczalne, o ile nie ocierają się o zwykły plagiat.
"Avatar" opiera się na opowiedzeniu bardzo prostej historii, mocno inspirowanej klasyką gatunku science-fiction.
Konflikt o wrogą dla człowieka planetę bogatą w ważny surowiec? Było, w "Diunie" Franka Herberta, razem z religią i kulturą powiązaną z ekologią planety i bohaterem z zewnątrz przyjętym przez miejscowych.
Księżyc Pandora, ukazany jako jeden wielki organizm przypomina "Solaris" Lema, a powszechnie się wskazuje, że pomysł na awatara jest wzięty z opowiadania "Call me Joe" Poula Andersona z 1957 roku. Egzoszkielety to temat z powieści Roberta Heinleina "Kawaleria Kosmosu", ludzie jako bezrefleksyjni technobarbarzyńcy to motyw z "Kronik Marsjańskich" Raya Bradburiego, a podstawianie "szlachetnych dzikusów" jako antytezy cywilizacji "białego człowieka" to też motyw stary jak świat, obecny np. w "Przygodach Guliwera" J. Swifta2.
Robert F. Young – "To Fell a Tree" – opublikowana w Magazine of Fantasy & Science Fiction w 1959 roku, opowiada o armii chciwych ludzi, trzebiących święte drzewa na planecie zamieszkałej przez humanoidalnych, prymitywnych kosmitów
Ben Bova – "The Winds of Altair", powieść z 1973 roku; znowu mamy awatary używane do odkrywania obcego świata zamieszkałego przez kotowatych kosmitów i jego zaborczą kolonizację przez ludzi
Clifford Simak – "Desertion" z 1944 roku: ludzie używają awatarów do odkrywania obcej planety, z czego ci co przenoszą się w ciała awatarów nie mogą wrócić na Ziemię, i wybierają życie wśród krajowców
Wydana takźe w Polsce powieść "Słowo 'las’ znaczy 'świat’" Ursuli K. Le Guin z 1972 roku, zawierająca wątek rabunkowego wycinania drzew przez zmilitaryzowaną kolonię ludzi na innej planecie i okrutnego traktowania przez nich kudłatych, inteligentnych i połącząnych telepatycznie stworzeń, które przystępują do wojny z ludźmi.
Wielu komentatorów zwraca też uwagę na podobieństwa z "Planetą Śmierci" Harrego Harrisona, a Na’vi wywołują skojarzenia z elfami z kanonu fantasy, w którym to występuje dosiadania latających stworów np. w cyklu "Jeźdźcy Smoków z Pern".
Dygresja: W medium wizualnym wątek latających wojowników przedstawiono w komiksie "Arzach" Moebiusa i filmie animowanym dla dorosłych "Heavy Metal" z 1981 roku:
Na pewno Cameron miał okazję się z tym spotkać.
Wracając do "Avatara": Idąc na widowisko przygodowe spodziewamy się rozrywki a nie głębokich przemyśleń, tym bardziej, że wykonał je reżyser kojarzony właśnie z takim typem kina. Tego filmu nie można traktować jako "twarde science-fiction" (na co autor też zwrócił uwagę) ale po prostu współczesną bajkę z następującymi morałem: chciwość nie popłaca, człowiek powinien szanować przyrodę, brutalna siła nie gwarantuje zwycięstwa, moralność stoi ponad lojalnością wobec grupy itp.
Konflikt jest bardzo jasno narysowany: chciwy biznesmen i jego "trepy" kontra sympatyczni kosmici i próbujący ich zrozumieć naukowcy, i do tego mamy zderzenie naukowo-technicznej cywilizacji Ziemian z kulturą biologiczno-mistyczną Na’vich, któży nie potrzebują techniki, gdyż potrafią się łączyć z innymi istotami obecnymi na Pandorze i wykorzystywać ukrytą moc planety. Trudno w takiej konfiguracji wykrzesać jakiś skomplikowany, głęboki scenariusz, tym bardziej że nacisk jest położony na obraz i widowiskowość, i że impulsem do napisania scenariusza była chęć użycia nowej technologii, co Cameron w wywiadach wiele razy potwierdzał.
Reżyser zresztą "męczył" ten scenariusz, znany enigmatycznie jako "Project 880", przez 10 lat i pierwotna wersja była bardziej skomplikowana i miała więcej wątków i postaci i zawierała np. sceny ekologicznie zdewastowanej Ziemi, inną drogę Sulliego ku akceptacji wśród Na’vich czy wreszcie kompletnie inne zastosowanie programu "awatarów’. Finalna wersja scenariusza jest mocno okrojona, bo ekranizacja pierwotnego wydłużyła by film o dwie godziny, a i tak wszystkiego nie nakręcono.
Odczytywanie filmu przez pryzmat bieżącej polityki jest błędne. Jednocześnie pewne elementy z ostatnich wydarzeń politycznych przewijają się, ale absolutnie nie są tak prostacko wyłożone, jak to się niektórym wydaje, i przesłanie jest zdecydowanie bardziej uniwersalne, np. dot. mechanizacji wojny (co też stwierdził reżyser), czy też popełnianie okrucieństw przez ludzi w imię zdobycia "kamienia filozoficznego" np. ideologii, co symbolizuje unoszący się w powietrzu metal "unobtanium" (jak słusznie zauważył cameel).
Np. scena zawalania się drzewa-domu Na’vich po nalocie najemników budzi skojarzenia z zawalaniem się wież WTC, co stwierdził sam reżyser.
Ręce opadają, gdy się słyszy że film atakuje armię amerykańską, tym bardziej że film nie przedstawia żołnierzy, ale najemników pracujących dla korporacji! Sam bohater na samym początku filmu nazywa ich "byłymi obrońcami wolności"!
Jak widać są tacy, co zapewnie woleli by widzieć na filmie Ziemian masakrujących Na’vich, pokrzykujących przy tym "Yo, Joe!"4.
Dygresja: trudno tu nie wspomnieć o fenomenie filmu "Żołnierze Kosmosu" Paula Verhoevena z 1997 roku, który cynicznie parodiował literacki pierwowzór, zamieniając libertariańską utopię Heinleina w militarystyczną groteskę.
Twórcy filmu miejscami robili to dość namolnie np. ubierając bohaterów w quasihitlerowskie mundury, parodiując filmy propagandowe i układając umyślnie patetyczne dialogi, eksponując głupotę i niekompetencję armii przyszłości, a mimo takich oczywistości film zyskał dużą popularność wśród widowni spragnionej akcji i rozwalania gigantycznych owadów, która najwyraźniej nie dostrzegła satyry.
I jest to rzecz bardzo zastanawiająca…
Faktem jest, że latające nad dżunglą helikoptery, bomby zapalające i miotacze płomieni, cekaemiści w lukach oraz wyskakujący z maszyn kosmiczni marines przywodzą na myśl Wietnam. (Nawiasem mówiąc, tamta wojna to też klisza, powielona metaforycznie np. w "Predatorze" czy opowiadaniu "Na pierwszej linii" G. Wolfe’a)
…ale jednocześnie nie wykluczył skoncentrowania się na zwykłej akcji i przygodzie, bo jak sam powiedział, to kwestia wyboru widza.
Podsumowanie:
Ten film jest po prostu najlepszą eskapistyczną fantazją jaką można sobie wyobrazić, odwołującej się do tęsknoty za powrotem do natury i poczucia wspólnoty. Któż z nas nie chciałby tak jak główny bohater, przeżywać przygody się w niezwykłym świecie ("co możemy im dać? Jeansy i dżin?"-zapisuje Sully w swym wideoblogu), znaleźć miłość swego życia w postaci egzotycznej piękności4 i dokonać czegoś heroicznego?
Pomysł ustawienia inwalidy wojennego w roli bohatera zaznającego pełni życia w ciele bardzo sympatycznej istoty i w innym, lepszym świecie jest rewelacyjny, gdyż znakomicie identyfikuje widza z nim. Jesteśmy właśnie takimi "inwalidami"; żyjącymi w szarej rzeczywistości przeciętniakami, którym kino oferuje ucieczkę w inny świat. Wchodzenie Jake’a do komory łączącej go z awatarem jest metaforą każdego kto poszedł do kina na ten film.
Te elementy, podobnie jak prosta, ale bardzo dobrze rezonująca w świadomości odbiorcy opowieść wraz z fantasmagorycznym światem składają się na charyzmę tego obrazu i jego niezwykłą popularność.
Z pewnym zdziwiem przeczytałem informacje, że Cameron planuje trylogię, jeżeli pierwszy film "wypali". Mam ku temu duże wątpliwości, gdyż fabuła raczej nie rokuje na rozwinięcie, mimo bogatego świata przedstawionego…
Plotki mówią kilku scenach scenach, które zostały wycięte, a mogą pojawić się na DVD i BluRay, i dodać nieco głębi scenariuszowi. Jak by tego było mało Cameron najprawdopodobniej umieści w edycji DVD wyciętą scenę miłosną między Sullym i Neytiri5…
Ziemia przyszłości: jedna ze scen pominiętych w kinowej wersji filmu. Nawiasem mówiąc, takie wizje ciągną się już chyba od czasu "Metropolis" Fritza Langa, po "Blade Runnera" i "Sędziego Dredda".
Moje czepialstwo:
Drażniło mnie zbyt nachalne wzorowanie Na’vi na Indianach, choć gwoli sprawiedliwości projektanci postaci zauważalnie czerpali inspiracje z innych ludów pierwotnych.
Nie jestem zwolennikiem epatowania brutalnością, ani też nie wymagam naturalizmu w stylu "Szeregowca Ryana", ale wojna to nie zabawa i więcej realizmu scenom śmierci by nie zaszkodziło. Rozumiem, że twórcy chcieli sprzedać swój film jako familijny, ale takie posunięcie spłyca przesłanie.
Wiele razy w różnych komentarzach zwracano uwagę na papierowość postaci. Inna sprawa, że formuła kina przygodowego raczej nie daje możliwości na rozwój postaci przez autora, jeżeli film ma się zmieśćić góra w trzech godzinach.
Na koniec muszę się przyczepić do słynnych scen przebijania kabin helikopterów strzałami – wyglądają szalenie nielogicznie, gdyż podczas pierwszej konfrontacji ta sama broń okazała się nieskuteczna wobec tego samego celu. To samo dotyczy dziwnej nieodporności kabin egzoszkieletów…
Uwagi warsztatowe:
Pierwszym filmem pełnometrażowym, gdzie użyto grafiki 3D wygenerowanej przez komputer, (bardzo prymitywnej, co warto podkreślić) był disnejowski "TRON" z 1982 roku, nawiasem mówiąc, bardziej będący bajką niż poważnym SF.
W latach 90-tych animacja komputerowa na dobre zagościła w studiu efektów specjalnych, wypierając miniatury i modele. Pierwszym odważnym krokiem w stworzeniu dłuższych form filmowych wykonanych w całości w tej technologii był pełnometrażowy film dla dzieci Toy Story z 1995 roku. Sam fakt, iż była to animacja komputerowa, wzbudził sensacje. A potem, poszło wszystko "z górki", ("Shrek", "Potwory i Spółka", "Dawno Temu w Trawie" i wiele innych) czego finałem było definitywne zamknięcie działu tradycyjnej animacji w wytwórni Disneya, panujący po dziś dzień i duopol wytwórni Pixar i Dreamworks.
Swego czasu wdziałem francuski film "Immortel (ad vitam)", znany w Polsce jako "Immortel – kobieta pułapka", zrealizowany na podstawie komiksu Bilala, z bardzo hermetycznym scenariuszem. Na tym filmie ruchy postaci wygenerowanych komputerowo były sztuczne, a główne role tak czy siak obsadzono aktorami, wtopionymi potem w trójwymiarowe obrazy komputerowe.
Do realizacji "Avatara" wykorzystano technikę "motion capture" – "przechwytywanie ruchu" aktorów i wprowadzania ich do komputera w celu animowania wirtualnej postaci (stosowaną z powodzeniem już wcześniej, np. do animowania postaci Golluma czy załogi "Latającego Holendra"), którą rozszerzono na przechwytywanie mimiki twarzy aktorów, i połączono z nowym pomysłem, czyli "wirtualnym studiem" pokazującym ruch obiektów wygenerowanych przez komputer w czasie rzeczywistym (co jest zastosowaniem technologii powszechnie używanej w grach komputerowych).
Tern ostatni fakt jest godzien podkreślenia, gdyż w przeciwieństwie do mozolnego ustawiania wirtualnej kamery w programie do grafiki 3D technologia śledzenia ruchu umożliwia intuicyjne prowadzenie przez operatora "kamery" po obszarze alterier, i otrzymywania natychmiast obrazu wirtualnej sceny na jej "matówce", którą był po prostu przenośny ekran LCD.
Poza tym, filmy składające się w większości z animacji 3D były uważane raczej za coś dla dzieci niż dla głównego nurtu, a "Avatar" przeskakuje tą barierę całkiem skutecznie. Możemy się więc spodziewać jeszcze szerszego używania techniki animacji 3D do generowania wirtualnych aktorów.
W tym miejscu chciałbym wyrazić swoje wielkie brawa dla Zoe Saldany, za skoncentrowanie swego potencjału aktorskiego na udzielenie swego głosu i ruchu i mimiki postaci Neytiri – ostatni raz czułem taki podziw dla kunsztu aktorskiego w odtworzeniu fantastycznej postaci, gdy widziałem Petera Wellera wcielającego się w postać Robocopa. Przy okazji, mały montaż fotografii, pokazujący dwie epoki w historii kina:
Można by, oczywiście, przebrać aktorów w kostiumy, maski itp. i osiągnąć niezłe rezultaty, ale pojawia tu kilka problemów, chociażby taki, że sam proces nakładania na aktora charaktreryzacji trwa wiele godzin (przekonał się już o tym Boris Karloff grający monstrum Frankensteina) a samo przebranie strasznie krępuje ruchy aktora i ogranicza jego ekspresje i tworzy barierę między nim a widzem, nie mówiąc o tym, że pewne rzeczy są wręcz niemożliwe do osiągnięcia tą techniką, bądź rezultaty byłyby niesatysfakcjonujące (warto przyjżeć się ilości palców u rąk i stóp Na’vich, ich oczom czy wzrostowi – trudno, o ile w ogóle, byłoby coś takiego osiągnąć przy pomocy tradycyjnej charakteryzacji)6. Dlatego Cameron od razu odrzucił tą metodę realizacji:
http://www.youtube.com/watch?v=1wK1Ixr-UmM
Zasługą filmu Camerona jest przeskok przez coś, co w żargonie nazywa się z angielska "uncanny valley", która jest poważnym problemem w grafice 3D. "Uncanny valley", co w wolnym tłumaczeniu oznacza "dolinę niesamowitości" – jest to nazwa pewnego procesu psychologicznego oznaczającego, że im bardziej staramy się stworzyć fotorealistyczną postać, to tym trudniej jest nam to zrobić, gdyż coraz większe podobieństwo wizualne uruchamia w odbiorcach coraz większe zapotrzebowanie na realizm, a wszystko "w połowie drogi" wydaje się odrzucające. Co ciekawe, teza ta dotyczyła robotów i została sformułowana w Japonii: http://en.wikipedia.org/wiki/Uncanny_valley
Jednak jest pewien próg, po przekroczeniu którego sztuczne postacie wydają nam się naturalne, i aby tego dokonać, trzeba dać możliwość ekspresji emocji przez wirtualne postacie. I to Cameronowi i jego ekipie udało się.
Sądzę, że następnym krokiem będzie nie tyle zwiększenie realizmu samej animacji, ale wyeliminowanie przechwytywania ruchu, tak aby komputer mógł realistycznie zasymulować ruch postaci.
Tym wszystkim, którym film się nie podobał, mogę poradzić następującą interpretacje: kiedyś programiści pisali na komputery kompletnie niepraktycznie programy, zwane "demami", któych zadaniem jest jedynie prezentacja możliwości danego komputera. I można "Avatar" Camerona zinterpretować jako demo nowych technologii filmowych.
Przypisy:
1.)Ludzie-koty to ustalony motyw w popkulturze, na poczekaniu można wyciągnąć np. szkice koncepcyjne z gry Final-Fantasy oraz opis rasy Ronso http://finalfantasy.wikia.com/wiki/Ronso
2.)Ze szlachetnych dzikusów i tak wolę Na’vi od wyidealizowanych samurajów i Indian. Przynajmniej nikt nie zakłamuje historii i nie wciska mi tu ciemnoty, bo konwencja SF dostarcza uzasadnienia dla takiego a nie innego obrazu.
4.)"(…) i pobawić się ogonem swojej ukochanej, gdy cała planeta uśmiecha się do ciebie fluorescencyjnym światłem" – kpi sobie i ironizuje Mark Morford z "SFGate.com", upatrując się w tym filmie "erotycznej fantazji białego człowieka o Innych"
5.)Swoją drogą, ciekawe kiedy Neytiri trafi na rozkładówkę "Playboya", jak Marge Simpson i bohaterki gier komputerowych?
6.)Na forum poświęconym efektom specjalnym grupka entuzjastów postanowiła przy użyciu tradycyjnej techniki odtworzyć postać Na’vi, proszę spojrzeć na rezultaty: http://theeffectslab.com/forums/viewtopic.php?t=12771
Oj, dawno na moim blogu nie było recenzji jakiejś dobrej anime, więc warto jeszcze przed końcem roku to nadrobić.
Dziś omówię dwunastoodcinkowy serial telewizyjny pt. "Area 88" (エリア88,Eria Hachi-Jū-Hachi), nakręcony w 2005 roku przez studio Group TAC na podstawie mangi pod tym samym tytułem, autorstwa Kaoru Shintaniego.
Akcja dzieje się w tytułowej Bazie nr. 88, znajdującej się w Królestwie Aslanu, fikcyjnym kraju na Bliskim Wschodzie ogarniętym wojną domową. Bohaterem jest znakomity pilot i as przestworzy, Shin Kazama, Japończyk, który razem z innymi pilotami-najemnikami (min. Amerykaninem Mickiem Simonem, weteranem Wietnamu, i szalonym Gregiem Gatesem, specjalistą od bombardowań) służy za pieniądze Królestwu w walce z rebeliantami. Bazą dowodzi osobiście następca tronu, książę Saki Vashtal.
Akcja serialu zaczyna się w momencie, gdy do bazy przyjeżdża japoński fotoreporter, który z bliżej nieznanego powodu wyraźnie jest zainteresowany Shinem i jego losami…
http://www.youtube.com/watch?v=1AnzglRqzTU
Serial (podobnie jak komiks) to prawdziwa gratka dla miłośników lotnictwa, wszystkie samoloty są realistycznie animowane, na ekranie możeny zobaczyć F-8 "Crusader" (pierwszy samolot Shina, z charakterystycznym jednorożcem na stateczniku), F-5 "Tiger", Mirage F1, Saab Viggen, MiG-23 "Flogger", MiG-17 "Fresco", F-4 "Phantom", F-14 "Tomcat" (samolot Micka), "Harriera", "Buccanera", "Tornado" i wiele innych.
Zadbano też o szczegóły techniczne, w tym realistyczne przedstawienie walki powietrznej. MiGi-17 dają się łatwo zestrzelić, ale już Mig-21 jest trudniejszym orzechem do zgryzienia, Harrier potrafi zawisnąć w powietrzu, a F-8 może latać ze zwiniętymi skrzydłami, nie mówiąc o tak ważnych detalach jak to, że brak paliwa potrafi sparaliżować działanie bazy.
Eksplozje, walki powietrzne i szybka tempo sugerują, że mamy do czynienia z kolejnym przykładem kina akcji, ale bliższe zapoznanie się z fabułą pokazuje że "Area 88" jest czymś znacznie bardziej refleksyjnym i melancholijnym niż typowe "łubu-dubu" w stylu amerykańskim. Mocnym punktem jest fakt, że główny bohater walczy nie dla swojego kraju, pieniędzy czy zemsty, ale tylko dlatego, że chce z powrotem spotkać się ze swoją ukochaną.
Został bowiem wrobiony przez swojego konkurenta do podpisania kontraktu najemnika na cały rok, z czego nie może zrezygnować, gdyż dezercja jest równoznaczna z wyrokiem śmierci, a alternatywą jest zapłacenie półtora miliona dolarów kary lub przeczekanie do końca kontraktu. Shin musi więc zarabiać zabijaniem i niszczeniem, aby przeżyć.
Wśród innych motywów można znaleźć np. nieprzystosowanie się weteranów Wietnamu do życia w cywilu czy ogólną refleksje o brutalności wojny, i nawet znalazło się miejsce na rozważania o etyce fotoreportera. Nie będę zdradzał wszystkiego, aby nie psuć potencjalnej przyjemności oglądania tego serialu (który, nawiasem mówiąc, nie jest pierwszą ekranizacją mangi Shintaniego, gdyż wcześniej, w 1986 roku nakręcono trzyodcinkowy mini-serial OVA pod tym samym tytułem).
Samoloty, budynki i krajobrazy są wygenerowane komputerowo, dzięki czemu animacja jest bardzo płynna i realistyczna, a o dbałości o detale już wspominałem. Trzeba przyznać, ze w ostatnich latach miłośnicy "oper lotniczych" nie są rozpieszczani przez Hollywood (filmopodobnego potworka pt."Stealth" z 2005 roku nawet nie chce mi się wspominać, bo to prawdziwa żenada) więc "Area 88" jest dla nich prawdziwą gratką, ale nawet ci co szukają po prostu dobrej rozrywki nie będą zawiedzeni tym serialem.
W moim cyklu prezentacji co ciekawszych i mało znanych (w Polsce) osiągnięć japońskiej animacji dziś mam przyjemność przedstawić antologie trzech krótkich filmów pod tytułem "Memories" ("Wspomnienia"), która ukazała się w 1995 roku.
Producentem i scenarzystą całości, oraz reżyserem jednej z nich jest żywa legenda japońskiej animacji i komiksu, Katsuhiro Otomo, autor słynnej mangi "Akira" i jej ekranizacji uchodzącej za klasykę swojego gatunku, która wydatnie przyczyniła się do jego popularyzacji na Zachodzie.
Jako ciekawostke można podać fakt, iż antologia ta w Japonii cieszyła się większym zainteresowaniem niż ekranizacja komiksu "Ghost in the Shell", która ukazała się w tym samym roku.
"Magnetyczna Róża"
reż. Morimoto Koji
Magnetic Rose (彼女の想いで Kanojo no Omoide)
Pierwszy film z antologii jest zgrabnym połączeniem "2001: Odysei Kosmicznej", "Obcego", "Solaris" i gotyckiego horroru.
Odpowiada ona o losach załogi kosmicznego frachtowca "Corona", która to wykonuje niewdzięczną pracę kosmicznych złomiarzy, oczyszczając Kosmos ze starych sond i wraków. W czasie rutynowej pracy, załoga odbiera sygnał SOS pochodzący z dziwnego amalgamatu kosmicznych wraków, orbitującego w bezkresnej przestrzeni.
Dwóch członków załogi penetruje to dziwadło, napotykając wewnątrz na cybernetyczne mauzoleum dawnej diwy operowej, która wciąż szuka miłości. Nanotechnologiczne iluzje i hologramy odtwarzają wspomnienia astronautów i ich skryte marzenia, zwodząc ich w śmiertelną pułapkę, z której nie ma wyjścia.
Bardzo ciekawie przedstawiono wątek na temat znaczenia wspomnień dla człowieka na tle potencjalnej możliwości ich cybernetycznego modelowania i utrwalania.
Ścieżkę muzyczną tworzy przerobiona aria operowa "Madame Butterfly".
"Śmierdziel"
reż. Tensai Okamura
"Stink Bomb" (最臭兵器 Saishū-heiki)
Drugi segment antologii jest utrzymany w formie czarnej komedii i groteski.
Oto niepozorny pracownik koncernu farmaceutycznego borykający się z zimową grypą, za namową swoich kolegów, w celu przyspieszenia kuracji bierze tabletki wyglądające na próbny lek. Potem zasypia, i budzi się następnego dnia, widząc wszystkich pozostałych martwych, na wskutek jakiegoś wypadku chemicznego.
Po skontaktowaniu się z prezesem koncernu, bierze neseser z dokumentami i próbkami, i udaje się do Tokio, nie zdając sobie sprawy, że o to sam stał się chodzącą bombą chemiczną roznoszącą śmiercionośny gaz o przykrym zapachu.
Źródłem komizmu w filmie jest nie tylko parodiowanie filmów o Godzilli i innych potworach, ale też przeciwwstawienie niepozornego bohatera naprzeciwko machiny armii japońskiej, której to groteskowa nieudolność owocujące dodatkowym chaosem i zniszczeniem. Można też między wierszami dostrzec metafore uzależnienia Japonii od Ameryki w sprawach militarnych.
"Mięso armatnie"
reż. Otomo Katsuhiro
"Cannon Fodder" (大砲の街 Taihō no Machi)
Ostatni segment, w reżyserii samego Otomo, przedstawia jeden dzień z życia rodziny mieszkającej w totalitarnym mieście, które prowadzi wojnę z niewidocznym wrogiem, poprzez nieustanne ostrzeliwanie jego pozycji skrytych za nieprzeniknioną mgłą z najprzeróżniejszych, wszechobecnych armat.
Całe życie codzienne jest podporządkowane wojnie. Dzieci uczą się w szkole, jak obliczyć zasięg strzału, kobiety produkują amunicje, a mężczyźni zajmują się ładowaniem dział, z czego ta ostatnia czynność ukazana jako rodzaj goteskowego rytuału. Zamiast fabuły, mamy tu do czynienia z surrealistyczną metaforą wojny totalnej i militaryzmu.
Obraz odbiega formalnie i fabularnie od pozostałych filmów, poprzez plastyczną wizje retrofuturystycznego miasta, nawiązującą do I Wojny Światowej i totalitarno-militarystycznej ikonografii propagandowej. Film jest wykonany w technice pojedyńczego ujęcia, dodatkowo wykorzystując efekt przestrzenności. W tle przygrywa awangardowa muzyka, będąca połączeniem elektroniki i orkiestry marszowej.
Tajemnicą poliszynela jest to, że japońska i amerykańska popkultura żyją w swoistej symbiozie. Słynna „Godzilla” powstała z połączenia amerykańskich filmów o potworach i japońskiego folkloru i mitologii, a jak na ironię Amerykanie zrobili w latach 90-tych swoją wersje Godzilli.
Bracia Wachowscy tworząc „Matrixa” inspirowali się japońskim filmem animowanym „Ghost in the Shell”, a z kolei autor pierwowzoru, mangi pod tym samym tutułem przyznał, że ściągał i rozwijał pomysły od innych (biorąc pod uwagę, że chodzi o cyberpunk i SF, to na 90% były to pomysły Amerykanów).
Japońska animacja u nas w Polsce jest obarczona pewnym niezrozumiem. Wynika to z dobrze ugruntowanego stereotypu, iż kreskówki są dla dzieci. Tymczasem animacja japońska jest robiona dla różnych grup wiekowych i obejmuje praktycznie wszystkie gatunki, w tym typowe dla produkcji fabularnych. A więc mamy filmy animowane dla dzieci, dramaty wojenne (np. „Grobowce Świetlików”), science-fiction, fantasy, komedie, romanse, „tylko dla dorosłych” itp. Inna jest też struktura rynku. Na Zachodzie „direct-to-video” jest synonimem filmów kiepskiej jakości nie wartych projekcji w kinach, w Japoni z kolei, ze względu na bardzo wczesne upowszechnienie się VHS i płyt laserowych, wytworzył się prężny rynek filmów dostępnych tylko na tych nośnikach obecnie zastąpionych przez DVD i BluRay, niewiele odbiegających jakością od produkcji kinowych, zwanych w żargonie „Oryginal Animation Video” (オリジナル・ビデオ・アニメーション, Orijinaru bideo animēshon).
W 1988 roku na ekrany kin trafił film „Polowanie na 'Czerwony Październik'”, zrobiony na podstawie powieści Toma Clancego pod tym samym tutułem. Jakłatwo się domyśleć, był niezłym hitem, i wywołał całą masę naśladownictw, zarówno tych bardzo udanych, jak „Karmazynowy Przypływ” z Denzelem Washingtonem i Gene Hackmanem, jak i kompletnie żałosnych koszmarków z wspomnianego wcześniej gatunku „direct-to-video”, z Stevenem Segalem w roli głównej.
Na przełomie lat 80-tych i 90-tych japoński rysownik Kaiji Kawaguchi, kierując się zapewnie modą na podwodne thillery, narysował mangę pt.”Silent Service” (沈黙の艦隊, Chinmoku no Kantai), która z jednej strony wywołała sporo kontrowersji (autora porównywano do skrajnie prawicowego pisarza Mishimy), a z drugiej była ulubioną lekturą japońskich parlamentarzystów. Kawaguchi nie stronił od tematyki politycznej w swoich komiksach, wydając min. w 1995 roku mangę „Eagle”, opowieść inspirowaną „Barwami kampanii”, o fikcyjnej kampanii prezydenckiej w USA niezależnego kandydata pochodzenia japońskiego.
W 1995 roku komiks „Silent Serivice” doczekał się ekranizacji w postaci OAV. Nawiasem mówiąc tytuł jest nawiązaniem do tego, w jaki sposób amerykańscy i brytyjscy podwodniacy nazywają swoją służbę, w której faktycznie cisza jest sposobem na przeżycie (okręty podwodne wykrywa się hydrofonami i sonarami).
Akcja filmu zaczyna się od zderzenia japońskiej łodzi podwodnej „Yamanami” z rosyjskim atomowym okrętem podwodnym „Romanow”. Oficjalnie cała załoga, łącznie z dowódcą Kaiedą, zginęła. Jednak Fukumachi, dowódca innego okrętu, który w tym czasie był w pobliżu ma pewne uzasadnione wątpliwości…
Okazuje się, że Kaieda żyje, i w tajemnicy, wraz ze swoją załogą, ma przejąć dowodzenie nad pierwszy japońskim atomowym okrętem podwodnym klasy „Sea Bat”, który został skonstruowany w współpracy z Amerykanami, i oficjalnie należy do amerykańskiej Floty Pacyfiku, gdyż Japonia nie może posiadać tego typu okrętów.
W czasie zaplanowanych manewrów, załoga „Sea Bat” buntuje się, nazywając swój okręt „Yamato”. Amerykanie zaczynają polowanie na ten okręt formalnie należący do nich, a jednocześnie różne frakcje w Japonii starają się wykorzystać sytuację w sposób najbardziej korzystny dla kraju, gdyż na pokładzie znajdują się obywatele tego kraju, a tajemnica projektu „Sea Bat” wyszła na jaw. W międzyczasie załoga „Yamato” zręcznie ucieka przed pogonią, upokarzając Jankesów za każdym razem przy użyciu wyjątkowo wyrafinowanych forteli. Motywem pobocznym jest niełatwa przyjaźń Kaiedy z Fukumachim, który sam stara się dociec motywów swego dawnego znajomego z akademii marynarki wojennej.
Żeby zrozumieć fabułę, trzeba mieć na uwadze, że zgodnie z konstytucją Japonia nie dysponuje siłami zbrojnymi, a jedynie Siłami Samoobrony, i w kwesti obrony jest związana z USA paktem. Dla części Japończyków ten pakt jest postrzegany jako swoiste uzależnienie Japonii od tego mocarstwa, i bez wątpienia autorzy filmu do tej grupy się zaliczają. Ogólnym tematem filmu jest chęć remilitaryzacji Japonii, nawet nie wiadomo jak pokrętnymi metodami, i za cenę zerwania stosunków z USA. Żeby nie było tak prosto, autorzy znakomicie zdają sobie sprawe z historycznego brzemienia ciążącego nad Japonią, co dodatkowo komplikuje całą sytuacje.
Warto zwrócić uwagę, iż film w miare wiernie przedstawia współczesną wojnę powietrzno-morską. Animatorzy dokładnie przedstawili samoloty patrolowe P-3C „Orion”, lotniskowce klasy „Nimitz”, fregaty „Ticoderoga”, okręty podwodne klasy „Los Angeles”, nie wspominając o okrętach japońskich Morskich Sił Samoobrony. Możemy też zobaczyć system obrony p-lot AEGIS w akcji, oraz różne torpedy i rakiety, zarówno te prawdziwe (np. pocisk woda-woda” Harpoon”) i będących efektem wyobraźni twórców (np. torpedy ogłuszające).
Można by filozofię tego filmo streścić w jednym zdaniu: my Japończycy, przegraliśmy z Amerykanami wojnę, to się odegramy na filmie, zupełnie jak Amerykanie w „Rambo” na komunistach w Wietnamie (na marginesie: w komiksie załoga „Yamato” dała też łupnia radzieckiej flocie Pacyfiku). Podstawowym przesłaniem filmu jest teza, że Amerykanie są niegodni zaufania, i Japonia powinna iść swoją drogą. Autorzy w kilku miejsca przesadzili i to ewidentnie, np. trudno sobie wyobrazić aby Waszyngton kiedykolwiek wyraził zgodę na zbombardowanie okrętu ze swoim obywatelem na pokładzie.
Inna sprawa, że mniej więcej w tym samym czasie Tom Clancy napisał powieść „Dług honorowy”, gdzie nie brakowało akcentów antyjapońskich. Można więc uznać, kładąc na szali tą powieść i na drugiej „Silent Service”, że mamy wynik 1:1 w popkulturowym załatwianiu porachunków.
Samo zakończenie filmu jednak pozostawia zasadnicze pytania bez odpowiedzi, choć może to być wynikiem tego, iż miałem okazje ogladać fansuby jedynie pierwszej części, więc powstrzymam się tu z ostateczną oceną. Inna sprawa, że moim zdaniem definitywne rozwiązanie tak poplątanej fabuły byłoby bardzo kłopotliwe dla każdego scenarzysty.
Podsumowując: wielbiciele podwodnych technothillerów, którym nie przeszkadzają Amerykanie w charakterze „czarnych charakterów” i animowana forma z pewnością będą zadowoleni z oglądania tego filmu. Dla pozostałych widzów może mieć walory filmowej ciekawostki, przynoszącej pewne informacje o polityce w rejonie Pacyfiku i dylematach Kraju Kwitnącej Wiśni.
Popzostawiam bez komentarza fakt, iż popkultura w Polsce nie potrafi zmierzyć się, tak jak amerykańska czy japońska, z poważnymi problemami społeczno-politycznymi, jedynie propagując eks-ubeków na bohaterów rodzimego kina akcji.