Blog Doktora No

Blog geeka o komiksach, filmie, anime oraz nauce i technice - A Geek's blog about anime, film, sci and tech

“Hernan Cortes i Podbój Meksyku” (wydawnictwo „Ongrys”) i „Skarb Montezumy”

Niedawno na blogu miałem przyjemność pozwolić sobie na nostalgiczną podróż w świat PRLowskiego komiksu, opisują znakomity (mimo wielu wad) komiks Janusza Wróblewskiego “Hernan Cortes i Podbój Meksyku”. Komiks ten niedawno został zremasterowany i wydany przez wydawnictwo „Ongrys” w twardej oprawie, w sam raz dla koneserów klasycznych polskich komiksów.

Czytaj dalej

“Hernan Cortes i Podbój Meksyku”

Okładka

Są takie rzeczy z dzieciństwa, które zostają z nami na długo, inspirując nas nawet w dorosłym życiu. Dla mnie z pewnością takimi rzeczami były komiksy wydawane na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, które zapamiętale czytałem jako dziecko.

Jednym z takich komiksów był „Hernan Cortes i Podbój Meksyku” wydany przez KAW w 1989 roku, autorstwa duetu Stefan Weinfeld (scenariusz) i Jerzy Wróblewski (rysunek). Pana Wróblewskiego nie trzeba przedstawiać znawcom polskiego komiksu; prawdziwy tytan PRLowskiej sceny komiksowej mający na koncie dziesiątki komiksów o różnorakiej tematyce i o zróżnicowanym stylu, z czego zabłysnął na początku swej kariery rysując epizody „Kapitana Żbika”.

Czytaj dalej

„RoboCop” (1987), „RoboCop 2” (1990), „RoboCop 3” (1993)

Kino popularne lat 80-tych XX wieku najprościej jest scharakteryzować następującym opisem: bohaterowie rodem z komiksów, kupa eksplozji, miliony wystrzelonych naboi i przerost formy nad treścią, a przy tym wszystko po prostu superzabawne! (Ale nie zawsze tak, jak chcieli by tego twórcy 😀 )

Teraz, gdy w kinach w chwili pisania tych słów jeszcze „grają” w kinach remake „RoboCopa”, na chwile przypomnijmy sobie klasyka z 1987 roku o przygodach „Człowieka – maszyny, maszyny – człowieka, w całości policjanta” (w Polsce znanego też jako „Superglina” lub „Policyjny Gliniarz”), który rozpoczął serie coraz mniej udanych, i coraz bardziej żenujących sequeli, seriali, komiksów i zabawek. A więc zaczynamy! :mrgreen:

„RoboCop” (1987)

robocop_xlgW 1984 roku scenarzysta, Edward Neumeier, postanowił zrobić film o policjancie który stał się robotem w Ameryce niedalekiej przyszłości zdominowanej przez potężne korporacje, idąc na fali popularności „Terminatora” Jamesa Camerona, również wyprodukowanego przez wytwórnie Orion Pictures.

Na początku film miał pewne problemy z rozpoczęciem produkcji, gdyż każdy reżyser odrzucał scenariusz i o produkcji nie było mowy, dopóki, dopóty nie trafił w ręce przebywającego w USA Holendra Paula Verhoevena, który początkowo też wyrzucił scenariusz do kosza, ale – pod wpływem swojej żony – przemyślał sprawę, i zgodził się na przeniesienie go na ekran, dorzucając swoje trzy grosze w postaci ironicznego spojrzenia z boku na amerykańskie społeczeństwo i zdrowej dawki przemocy ocierającej się o groteskę.

Czytaj dalej

„Fang of the Sun Dougram”

Fang_of_the_Sun_Dougram

Japoński reżyser, producent i scenarzysta seriali i filmów animowanych Ryosuke Takahashi jest uważany za jednego z najlepszych twórców anime w studiu Nippon Sunrise, gdzie sławę zdobył ugruntowując nurt anime typu „Real Robot” w latach 80-tych zeszłego wieku. Charakterystycznymi cechami jego stylu jest bardzo trzeźwe i realistyczne spojrzenie na historię, wojnę i politykę międzynarodową oraz nawiązania do zagranicznych filmów i literatury, czego przykładem niech będzie omawiany tu już serial „Armored Trooper VOTOMS” pełnymi garściami czerpiący inspiracje z „Diuny”, „2001: Odysei Kosmicznej”, „Czasu Apokalipsy” i „Rambo”. Wcześniej jednak Takahashi zrealizował nie mniej istotny dla rozwoju gatunku serial „Fang of the Sun Dougram” wyświetlany w TV Tokyo w latach 1981-83 o podobnej stylistyce, co „AT VOTOMS”, czyli militaria końca XX w. przeniesione w Kosmos.

Czytaj dalej

„Atlas Chmur”

Cloud_Atlas_Poster

Wiele razy na swoim blogu narzekałem na wszechobecny w współczesnym kinie przerost formy nad treścią, prymitywizm i wyczerpanie się wytartych klisz i pustych formuł we współczesnym kinie popularnym, który zresztą nie jest trendem nowym – vide dział „Złe Filmy” – a obecnie ma postać korporacyjnej „estetyki konglomeratu”, sprowadzającej filmy do serii szybkich obrazków bez głębszego znaczenia.

Na szczęście są bardzo chlubne wyjątki, godzące wymagania kina popularnego z bardziej bogatą treścią takie jak wyświetlany w chwili gdy piszę te słowa, w kinach film „Atlas Chmur”, będący adaptacja bestsellerowej powieści fantastycznej Davida Mitchella pod tym samym tytułem z 2004, w reżyserii rodzeństwa Wachowskich (twórców „Matrixa” i „V jak Vendetta”) i i Toma Tykwera („Pachnidło”). Czytaj dalej

ZŁE FILMY: „Amerykański Ninja″ (1985)

Piwo? Jest!

Chrupki? Są!

A film? Też jest!  😀

A jaki? A mianowicie „Amerykański Ninja” wyprodukowany w 1985 roku przez znaną już wcześniej na moim blogu wytwórnie filmową Cannon Films z czasów Golana i Globusa, wyreżyserowany przez  Sama Firstenberga, z Michaelem Dudikoffem w roli głównej, który to film jest pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego wielbiciela złych filmów z epoki VHSów, wczesnego Polsatu i innych zużywaczy głowic w magnetowidzie.  🙂 Czytaj dalej

„Filmy na cenzurowanym” („This Film is Not Yet Rated”)

Czy w demokratycznym państwie, które szczyci się tym, że wolność słowa ma wpisaną na samym szczycie swej konstytucji, może istnieć cenzura? Jak pokazuje niezależny film dokumentalny „This Film is not yet Rated” w reżyserii Kirbiego Dicka, może, tylko ma postać bardziej subtelną, bo opartą o opartej o system klasyfikacji wiekowej filmów opracowany przez MPAA, amerykańskie stowarzyszenie przemysłu filmowego, przyznawane konkretnym filmom przez działającą w tajemnicy radę, oficjalnie składającą się z reprezentatywnej próbki amerykańskich rodziców.

Ten amerykański system klasyfikacji wiekowej opiera się na skrótach literowych, oznaczających dopuszczalny wiek odbiorców danego obrazu. A więc mamy kategorię G („General Audiences”), czyli bez ograniczeń wiekowych, PG („Parental Guidance”), czyli odpowiednik „za zgodą rodziców” (żółty trójkąt w polskiej TV), PG-13 – to samo co PG ale nie dla młodszych niż 13 lat, R – „Restricted”, czyli nie dla osób poniżej 13 lat, a dla starszych nastolatków tylko pod opieką rodziców, i NC-17 czyli „tylko dla dorosłych” (która zastąpiła symbol „X”, gdyż był powszechnie kojarzony z pornografią).

Trailer:

Czytaj dalej

„Dirty Pair”

Seria filmów i seriali anime „Dirty Pair” to typowy przedstawiciel gatunku „dziewczyny z pistoletami”, którego akcja dzieje się w kostiumie Sciencie-Fiction. Serial jest adaptacją humorystycznych opowiadań, będących pastiszem klasycznych motywów ze „złotej ery” Science-Fiction, autorstwa Haruki Takachiho (który stworzył też utrzymane w podobnym tonie historyjki z serii „Crusher Joe”, również zaadaptowane na anime) pod tym samym tytułem, wydawanych nieprzerwanie od 1979 roku do dziś.

Pierwsze odcinki serialu wypuszczono w 1985 roku, i stał się hitem, który zdobył prestiżową nagrodę Grand Prix magazynu „Animage” za najlepszy serial anime roku 1985. W następnych latach wypuszczono kilka filmów OVA („Affair of Nolandia”, „Flight 005 Conspiracy”) oraz kinowy film „Project Eden” oraz dziesięcioodcinkowy mini serial pod tytułem „Original Dirty Pair ” (wyświetlony w japońskiej telewizji w latach 1987-88).

Czytaj dalej

ZŁE FILMY: Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Dzisiaj wyjątkowo będzie mniej zgrywy, a więcej refleksji gdyż zajmiemy się dziś sprawą bezczelnego wyzyskiwania klasyki popkultury, jakim jest film „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”.

Jak powszechnie wiadomo popkultura lat osiemdziesiątych, która ukształtowała krajobraz masowej rozrywki po dzień dzisiejszy, wydała na świat postać Indiany Jonesa, dzielnego archeologa wzorowanego na postaciach ze starych filmów i seriali klasy B z lat 30-stych i 40-stych XX wieku, stworzonego przez Georga Lucasa, w którego role wcielił się niezapomniany Harrison Ford. Przygody te, reżyserowane przez Stevena Spielberga, stały się wręcz inspiracją dla całego pokolenia obecnych 30 – 40 latkówi i po prostu klasyką dobrego kina przygodowego. Z kronikarskiego obowiązku warto przypomnieć że nakręcono w latach 80-tych XX wieku łącznie trzy filmy z serii: „Poszukiwacze Zaginionej Arki”, „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” i „Indiana Jones i Ostatnia Krucjata”, a następnie mniej lub bardziej udane gry komputerowe (wśród nich klasyk przygodówek „point-and-click”, pt. „Indiana Jones and The Fate of Atlantis”) oraz średnio udany wysokobudżetowy pseudoedukacyjnyii serial telewizyjny „Kroniki Młodego Indiany Jonesa” w latach 90-tych. Czytaj dalej

„Armored Trooper VOTOMS: The Shining Heresy”

Dzieje Chirico Cuvie – kosmicznego żołnierza z galaktyki Astragius zmagającego się z demonami własnej przeszłości, politycznymi intrygami i zachwianym człowieczeństwem – nie zakończyły się wraz z ostatnim odcinkiem serialu „Armored Trooper VOTOMS”. Autor serialu, Ryosuke Takahashi, uzupełniał luki w nim poprzez OVA (obok tych, o których pisałem, nakręcono jeszcze „The Big Battle” dziejące się w przerwie między epilogiem, a głównym wątkiem serialu). W 1994 roku twórca całej serii, studio Sunrise wypuściło pięcioodcinkowy mini-serial OVA „Armored Trooper VOTOMS: Shining Heresy” (tytuł oryg. 装甲騎兵ボトムズ 赫奕たる異端, znany też jako „Armored Trooper Votoms: Heretic Saint” i „Armored Trooper Votoms: The Defrost”). Do tematu powrócono dopiero niedawno, tworząc min. prequel „Pailsen’s Files”, i sequele „Alone Again” i „Phantom Chapter”, pomyślane jako definitywne zwięńczenie epickiego cyklu.

Wracając do „Shining Heresy”: akcja dzieje się po trzydziestu paru latach od zakończenia pierwszego serialu. Galaktyka Astragius niewiele się zmieniła przez ten czas – Balarant i Gilgamesz dalej prowadzą ze sobą wyczerpującą wojnę jak gdyby nigdy nic. Wybudzony po trzech dekadach hibernacji Chirico znowu musi walczyć po to, aby przeżyć, tym razem wplątany w intrygi związane z konklawe wyboru nowego papieża kościoła z neutralnej planety Alegium, którego wyznawcy są po obu stronach galaktycznej wojny.

Czołówka:

http://www.youtube.pl/watch?v=I8U6iu_vHW8

Chirico staje znowu do walki, mając za przeciwników żołnierzy Giglgameszu, gwardię papieską i Nextant – kobietę-cyborg, będącą córką ambitnego oficera, mającego chęć sięgnięcia po papieską tiarę (tu daje znać o sobie pewna fascynacja twórców modnym wówczas cyberpunkiem, bo Nextant kojarzy mi się z Motoko Kusanagi z GITSa).

Niestety, ten mini-serial cierpi z powodu fabularnej zadyszki, wszak pierwszy serial nosił wszelkie znamiona wyczerpania tematu, więc kontynuacja balansuje na granicy niepotrzebnego naciągania. Poza tym „przeżywalność” głównego bohatera i jego umiejętności w poprzednich częściach były w miarę wiarygodne i nie przesadzone, to tutaj, niestety, autorzy przeszarżowali zbyt daleko w kilku miejscach, co powoduje że względny realizm, z którego znana jest cała saga, jest w tym serialu mocno naruszony.

Dodatkowo serial ledwie prześlizguje się po powierzchni bardzo ciekawego tematu, jakim jest związek religii i polityki, ale niestety, „Shining Heresy” równie szybko się zaczyna jak kończy, przez co ten temat jest ledwie zasygnalizowany. Inny potencjalnie ciekawy wątek dotyczący tego, jak kościół Alegium podchodzi do kwestii wojny, gdzie jego wyznawcy są po obu walczących stronach i wzajemnie się zabijają, jest zupełnie nieporuszony i zmarnowany.

Prawdopodobną przyczyną tego stanu rzeczy jest chęć skompresowania całej historii w pięciu odcinkach, co mogło być uzasadnione ograniczonym budżetem. Być może gdyby dać mu dłuższy rozbieg, dajmy na to, cały sezon (czyli 26 odcinków). wtedy można by było rozwinąć fabułę w stopniu bardziej satysfakcjonującym dla widza…

Animacja jest płynna i „miękka”, nie odbiegając od ówczesnych standardów i pojawia się nawet kilka efektów wygenerowanych komputerowo. Tu od tej strony nie ma nic do zarzucenia, i jest to mocny punkt programu.

Ostatecznie dostajemy coś, co jest bardzo nierówne. Z jednej strony miło jest zobaczyć Chirico znowu w akcji, i chwile zadumić się nad tragizmem jego losów (bo „Shining Heresy” obraca w pył budzące nadzieje zakończenie serialu „Armored Trooper VOTOMS” z 1984 roku), ale niestety fabuła, zgrabnie skrojona na potrzeby pięciu odcinków, ma duże pokłady niewykorzystanego potencjału i pozostawia u widza niedosyt.

„Syn Rambow”

O brytyjsko-francusko-niemieckim filmie "Syn Rambow" z 2007 roku mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć że jest to film familijny przez duże F – bez ckliwości, sacharynowego sentymentalizmu, skrzywdzonych zwierzątek i motywów torsyjno-fekalistycznych w stylu "tatuś pierwszy raz w życiu zmienia pieluchę", "dziadek zostawił sztuczną szczękę w torcie", jak to bywa w niektórych produkcjach amerykańskich.

Akcja filmu dzieje się w 1982 roku w prowincjonalnej Wielkiej Brytanii. Wtedy to miało miejsce jedno z znaczących wydarzeń w historii popkultury – na ekrany światowych kin wyszedł właśnie film "Rambo – pierwsza krew" z Sylwestrem Stallone w roli głównej, będący jednym z ważniejszych progenitorów nurtu w popkulturze jakim jest szeroko rozumiane tzw. "kino akcji".

Bohaterem filmu jest Will, wrażliwy chłopiec o bujniej wyobraźni, który wychowuje się w bardzo ścisłej prezbiteriańskiej rodzinie gdzie surowe religijne zakazy zabraniają min. oglądania filmów i słuchania muzyki. W międzyczasie do miasteczka przyjeżdża delegacja uczniów z Francji, co powoduje małą rewolucję obyczajową w okolicy.

Drugim bohaterem filmu jest Lee będący całkowitym przeciwieństwem Willa – jego rodzice prowadzą prywatny dom opieki, starszy brat nie daje mu spokoju i traktuje jak służącego, a on sam pali papierosy i okrada pensjonariuszy z oszczędności, w szkole nauczyciele nie są w stanie z nim wytrzymać, a poza tym ukradkiem nagrywa dla brata kamerą wideo filmy lecące w kinach. Obaj chłopcy spotykają się przypadkowo na korytarzu szkoły (Lee – wyrzucony za karę z klasy, Will – z powodu religijnego zakazu oglądania filmu dokumentalnego na zajęciach), po czym udają się do domu Lee. Tam przypakowo Will ogląda film "Rambo – Pierwszą Krew" w czasie kopiowania pirackiego nagrania na VHSie, który jest pierwszym filmem obejrzanym w życiu.

To wywołuje u niego szok, połączony z rozbudzeniem tłumionej przez ścisłe zasady rodzinnego domu wyobraźni (dla której dotychczasowym ujściem były rysunki na kartach Biblii i na ścianach szkolnej toalety), w której to zaczyna wyobrażać sobie, że jest synem Rambo. Wraz z Lee postanawia nakręcić własną wersje filmu Stallone’a pt. "Syn Rambow", którego bohater (grany entuzjastycznie przez Willa) musi uwolnić Johna Rambo z niewoli stracha na wróble i strzelającego psa na motolotni… Realizacja owego "wielkopomnego" dzieła przebiega nie bez komplikacji, nie tylko natury techniczno-organizacyjnej (z którymi to chłopcy radzą sobie w bardzo pomysłowy i często niebezpieczny i uciążliwy dla otoczenia sposób, min. kręcąc w ruinach starej elektrowni, czy podkradając makietę psa z pobliskiego supermarketu), ale też z powodu kolidowania z rygorystycznymi wartościami rodzinnymi Willa. Z czasem do "ekipy filmowej" dołącza francuski uczeń-pozer (grany przez wnuka Stanleya Kubricka, Sama Kubrick-Finneya) z wymiany uczniowskiej i jego miejscowi naśladowcy – produkcja nabiera więc rozmachu i tempa, co nie jest równoznaczne z jej powodzeniem…

"Syn Rambow" jest nakręcony zgodnie ze stylistyką ówczesnego kina, czyli bez nadmiernego kombinowania z kątami kamery i kolorystyką. Ciekawym artystycznie dodatkiem są animowane i przetworzone komputerem sceny będące odzwierciedleniem wyobraźni małego chłopca. Rodzicom pewnie nie raz zrobi się słabo na widok mało rozsądnych wyczynów kaskaderskich chłopców – tego też względu jest raczej dozwolony "od lat dwunastu".  Ciekawe jest to, że sam Sylwester Stallone osobiście wypowiedział się bardzo ciepło o tym filmie, który, na marginesie, zawiera wmontowane urywki z "Pierwszej Krwi".

Podsumowując "Syn Rambow" jest ciepłą i miejscami raz zabawną raz dramatyczną opowieścią o dorastaniu, i o tym jak ważne jest przebaczenie i przyjaźń, oraz że w życiu trzeba szukać sposobu na wyrażenie samego siebie. Plus jest to dla widza nostalgiczna wyprawa w przeszłość (wcale przecież tak nie odległą!) gdy nie było jeszcze Internetu, królowały media analogowe, w popkulturze pojawiały się świeże zjawiska jak właśnie wspomniane na początku "kino akcji" i "kino wielkiej przygody", a życie toczyło się wolniejszym tempem niż obecnie.

Na marginesie: pokazany na filmie wyczyn małych chłopców nie jest tak do końca fikcyjny, gdyż twórcy obrazu (Garth Jennings i Nick Goldsmith, znani z   filmowej adaptacji "Autostopem przez galaktykę") inspirowali się swoimi własnymi eksperymentami z VHSem z dzieciństwa, a swego czasu grupa dzieciaków w USA z powodzeniem poświęciła całe swoje dzieciństwo na zrobienie reamak’eu "Poszukiwaczy Zaginionej Arki".

ZŁE FILMY: „Delta Force 2” (1990)

Wytwórnia filmowa Cannon Films, zachęcona sukcesem pierwszej odsłony przygód komandosów z jednostki Delta, postanowiła wyprodukować sequel, tym razem opowiadający o walce z baronem narkotykowym z Kolumbii, niejakim Cotą. Film zaczyna się tradycyjnie od loga wspomnianej powyżej wytwórni Cannon Films – co wprowadza widza w specyficzny nastrój epoki VHSów i nocnych projekcji w Polsacie – po czym przechodzimy do karnawału w Rio (oczywiście, mówimy tu o karnawale, jaki można zainscenizować za garść dolarów), gdzie agenci DEA chcą aresztować w.w. Kolumbijczyka, ale zostają zastrzeleni w spowolnionym tempie.

W następnych scenkach rodzajowych widzimy jak boski Chuck Norris (występujący jako pułkownik McCoy) bije na kwaśne jabłko kilku skinheadów w chińskiej restauracji, a w międzyczasie Cota relaksuje się zabijaniem wieśniaków i ich dzieci, i gwałceniem ich żon (i w odwrotnej kolejności pewnie też , gdyż jest Złym z durnego filmu akcji). Rutynową prezentacje antagonistów mamy już za sobą.

Przy okazji wychodzi, że reżyser, brat Chucka – Aaron – jest raczej mizernym filmowcem, a cały film to potwierdzenie tezy o zgubnym wpływie nepotyzmu na sztukę. Lubuje się on się bowiem w ujęciach w zwolnionym tempie, tak ogólnie zresztą to cały film ma powolne tępo akcji. Powtórzę to jeszcze raz, żeby wiernie oddać moje odczucia: pooowooooooolne. Niby to ma być film akcji, ale tu tak wooolnooooo się ta akcja rozwija, więc w sumie akcji w nim nie ma.

Poza tym ma jeszcze jedną wadę: brakuje tu muzyki Alana Silvestriego z poprzedniego odcinka, jest tylko jakieś pogrywanie na flecie i syntezatorkowe smęcenie.

…Trailery kłamią!

Wracając do filmu: mamy tu pewne gatunkowe pomieszanie bo nasi komandosi znowu bawią się w gliniarzy, bo pojmali Cotę na pokładzie rejsowego samolotu (wyskakując na spadochronach!). W chwilę potem Cota zostaje zwolniony z więzienia (sic!) po wpłaceniu kaucji. WTF??  Nie jestem prawnikiem, ale czuć tu smród lenistwa scenarzysty na kilometr.

Potem Cota szybko mści się na kumplu Chucka, bezceremonialnie zabijając w jego własnym domu całą rodzinę. Chavez – bo tak mu na imię – leci do bananowej republiki aby pomścić rodzinę, co kończy się zagazowanem w prywatnej komorze gazowej Coty. Następnie pojmani zostają agenci DEA, którzy mają być straceni, więc Ameryka – pod przykrywką misji obserwacyjnej – wysyła Chucka Norrisa i generała Taylora w małym helikopterku (napakowanym komandosami i bronią palną ukrytą pod tapicerką) z misją uratowania zakładników i zrobienia porządku z Cotą.

I tu zaczyna się mój „kłopot” z tym filmem. Jest to typowy przykład eksploatowania rzeczywistych problemów, połączonych z ektrapolowaniem ich ad absurdum i następnie podsuwania radykalnych środków militarnych (tu reprezentowanych przez niezwyciężonego Chucka) jako jedynego rozwiązania owego problemu. To co mnie irytuje to to, że Amerykanie zdaje się właśnie tak postrzegają resztę świata i potem mają problem, bo rzeczywistość to nie film akcji (vide Irak).

Tymczasem Chuck Norris po swojemu penetruje siedzibę Złego, ale wpada do wspomnianej wcześniej prywatnej komory gazowej, po czym zaczyna się proces ulatniania gazu… Ale o to nadlatują dzielni komandosi swoim helikopterkiem, i odwalają akcję rodem z gry komputerowej „Jungle Strike”, ostrzeliwując rakietami willę Złego. 

 

Nie mogłem znaleźć innego zrzutu ekranu, jak kto chce, niech zagra sam w tą grę, wtedy będzie miał akcje i emocje lepsze od tego całego filmu… 

Chuck Norris wydostaje się i uwalnia swój gniew sublimując go w popęd przystający do Bohatera Nieustannej Akcji, owocujący pojmaniem Złego i wydzielenia mu solidnej dawki kopniaków z półobrotu.

Wracamy po chwili do klimatów z „Jungle Strike”, bo o to helikopterek generała Taylora spuszcza dwa sznurowadła robiące za liny (celowo używam określenia „sznurowadła”, bo ich grubość będzie miała za chwilę znaczenie). Związany, wierzgający Cota się odgraża, że wymiga się kaucją po raz drugi. Chuck Norris zastanawia się przez chwilę, czy nie pomóc sprawiedliwości dziejowej i odciąć sznurowadło nożem marki „Rambo”, ale po chwili linka się urywa i egzekucji na Cotcie dokonuje powszechne prawo ciążenia.

I to koniec filmu, no może jeszcze przedtem widzimy jak Cota pooooooooooowoooooooooliii spaaaaaada na zieeeeemieeeee (bo Aaaron Norris postanowił trzymać styl do końca) krzycząc tak, jakby chciał wybudzić ziewającego widza…

Jednym zdaniem: straszny suchar, klasa niżej od pierwszej części i nie warto sobie zawracać tym głowy. Naprawdę.

 

← Starsze wpisy