Seria filmów i seriali anime „Dirty Pair” to typowy przedstawiciel gatunku „dziewczyny z pistoletami”, którego akcja dzieje się w kostiumie Sciencie-Fiction. Serial jest adaptacją humorystycznych opowiadań, będących pastiszem klasycznych motywów ze „złotej ery” Science-Fiction, autorstwa Haruki Takachiho (który stworzył też utrzymane w podobnym tonie historyjki z serii „Crusher Joe”, również zaadaptowane na anime) pod tym samym tytułem, wydawanych nieprzerwanie od 1979 roku do dziś.
Pierwsze odcinki serialu wypuszczono w 1985 roku, i stał się hitem, który zdobył prestiżową nagrodę Grand Prix magazynu „Animage” za najlepszy serial anime roku 1985. W następnych latach wypuszczono kilka filmów OVA („Affair of Nolandia”, „Flight 005 Conspiracy”) oraz kinowy film „Project Eden” oraz dziesięcioodcinkowy mini serial pod tytułem „Original Dirty Pair ” (wyświetlony w japońskiej telewizji w latach 1987-88).
Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą, że jestem zadeklarowanym wielbicielem japońskich filmów animowanych. Nie wynika to z jakiejś mojej japonofilii, ale po prostu z faktu że Japończycy traktują film animowany poważnie, jako medium w którym można opowiadać nie tylko historyjki dla dzieci, ale też opowieści dla starszej widowni, szczególności te z gatunku szeroko pojętej fantastyki i pokrewnych gatunków, gdzie animacja jest wręcz predysponowana do tworzenia wizji fantastycznych światów i innych niesamowitości. Niestety, na Zachodzie (w szczególności w USA) animacja tkwi ciągle w swoistym gettcie, w większości przypadków ograniczając się tylko do produkcji przeznaczonych dla dzieci, przez co w powszechnym odbiorze nie jest traktowana jako coś, co zasługuje na poważne traktowanie przez dorosłychi. Czytaj dalej
Dzisiaj wyjątkowo będzie mniej zgrywy, a więcej refleksji gdyż zajmiemy się dziś sprawą bezczelnego wyzyskiwania klasyki popkultury, jakim jest film „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”.
Jak powszechnie wiadomo popkultura lat osiemdziesiątych, która ukształtowała krajobraz masowej rozrywki po dzień dzisiejszy, wydała na świat postać Indiany Jonesa, dzielnego archeologa wzorowanego na postaciach ze starych filmów i seriali klasy B z lat 30-stych i 40-stych XX wieku, stworzonego przez Georga Lucasa, w którego role wcielił się niezapomniany Harrison Ford. Przygody te, reżyserowane przez Stevena Spielberga, stały się wręcz inspiracją dla całego pokolenia obecnych 30 – 40 latkówi i po prostu klasyką dobrego kina przygodowego. Z kronikarskiego obowiązku warto przypomnieć że nakręcono w latach 80-tych XX wieku łącznie trzy filmy z serii: „Poszukiwacze Zaginionej Arki”, „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” i „Indiana Jones i Ostatnia Krucjata”, a następnie mniej lub bardziej udane gry komputerowe (wśród nich klasyk przygodówek „point-and-click”, pt. „Indiana Jones and The Fate of Atlantis”) oraz średnio udany wysokobudżetowy pseudoedukacyjnyii serial telewizyjny „Kroniki Młodego Indiany Jonesa” w latach 90-tych. Czytaj dalej
Dziś proszę państwa przed nami filmidło na swój sposób pionierskie, bo będące pierwszą drugą oficjalną ekranizacją gry komputerowej w dziejach światowej kinematografii. Mowa oczywiście o „Street Fighterze” z 1994, znanym w Polsce jako „Uliczny Wojownik”. Przypominam, że komputerowo-konsolowy pierwowzór to typowa „nawalanka” („beat’em-up”), w której dwie wirtualne postacie sterowane przez graczy starają się nawzajem znokautować ciosem w stylu „trampek w mordę”. Gra jest ciągle popularna i cały czas rozwijana, bijąc rekordy popularności i będąc żywą legendą elektronicznej rozrywki. Trudno nie dziwić się, że producent, japońska firma „CapCom”, skwapliwie skorzystała z okazji do dalszej promocji tytułu, udzielając licencji na realizacje na jej podstawie filmu.
Nadchodzący rok 2012 szykuje nam dwie bardzo obiecujące pozycje w temacie kinematografii na poziomie mułu w bajorze.
Na pierwszy ogień idzie remake „Czerwonego Świtu” z synem Toma Cruisa’a w jednej z ról. Tym razem rolę Sowietów napadających z nienacka na dominujące mocarstwo przyjęli Chińczycy. Co tu jest grane? Widać paranoja Amerykanom skacze w głowach i przyćmiewa rozum, bo wygląda to taj, jakby zapomnieli, że to ich koncerny z własnej woli przenoszą produkcję przemysłową do Chin, a ostatnio głośną okupację pewnego obcego kraju na Bliskim Wschodzie przeprowadzili sami Amerykanie. Czy można w związku z tym to w ogóle traktować poważnie?
Stary mem, ale ciągle aktualny…
Całość jest o tyle śmieszna, że puki co największym zagrożeniem dla Ameryki jest ona sama, a dokładniej jej skorumpowany system polityczny, gdzie lobbyści i wąskie grupy interesów wręcz sponsorują pojedynczych kongresmenów (min. składkami na kampanie), rozdmuchanym na fali 9/11 „kompleksem bezpieczeństwa”, powiększającymi się dysproporcjami społecznymi, deindustrializacją czy podporządkowaniem polityki zagranicznej i wewnętrznej fobiom, psychozom, fantazjom i urojeniom tamtejszej prawicy.
W sumie jestem ciekaw do kogo adresowany jest ten film? Prawicowe oszołomy kolekcjonujące broń palną i ćwiczące się w jej użyciu po okolicznych lasach za wroga prędzej uważają Obamę, który ma czelność być prezydentem USA. Prędzej na widowni będą mniej świrnięte, ale i tak oderwane od rzeczywistości rzesze widowni republikańskiej telewizji Fox News, które to bezkrytycznie łykną co tylko ta stacja wymyśli. A i tak pewnie na film pójdzie bezrozumna publiczność która łatwo łyknie cokolwiek byle by było z wybuchami i „USA,USA, USA!” w tle (vide Autoboty strzelające do Irańczyków)…
P.S. Właśnie się dowiedziałem, że producenci w ostatniej chwili szybko zmienili Chińczyków na Koreę Północną, co powoduje, że film wygląda jeszcze bardziej kretyńsko niż na początku…
„Picture unrelated”
Drugą obiecującą pozycją na niezły filmowy bajzel jest „Battleship”, z piosenkarką Rihanną w jednej z ról głównych, będący adaptacją klasycznej gry „w statki” (Sic!) . Jak widać poprzeczka oczekiwań widowni już jest tak nisko ustawiona, a że przy tym brakuje pomysłów więc Hollywood działa teraz w trybie pełnej desperacji połączonej z marketingowym zesztywnieniem, t.j. krojeniem filmów na miarę już na etapie scenariusza tak, aby pasowały do każdej grupy docelowej jaką da się ująć w badaniach (przykro mi to powiedzieć, ale filmy robione pod specyficzną grupę odbiorców, to zdecydowana mniejszość, a nawet widowiska science-fiction czy fantasy są specjalnie marketingowane i przykrajane tak aby trafiły do szerokiej publiczności). No więc jaki jest następny logiczny krok? Ekranizacja gier stołowych i papierowych…
Trailer:
Cóż, pewnie można się spodziewać, że nie jeden nastolatek krzyknie, że jest lepszy od „Mrocznego Rycerza” i „Avatara” razem wziętych, niejeden pożeracz popkornu po prostu popierdzi i pobeka (ludzie potrafią tak się zachowywać w kinie – serio!) sobie na seansie i tak się koszty filmu zwrócą.
Ciekawe co wymyślą następne? Adaptacje „Monopolu”? A może „Gry w Bierki”? Albo „Chińczyka”…?
Dzieje Chirico Cuvie – kosmicznego żołnierza z galaktyki Astragius zmagającego się z demonami własnej przeszłości, politycznymi intrygami i zachwianym człowieczeństwem – nie zakończyły się wraz z ostatnim odcinkiem serialu „Armored Trooper VOTOMS”. Autor serialu, Ryosuke Takahashi, uzupełniał luki w nim poprzez OVA (obok tych, o których pisałem, nakręcono jeszcze „The Big Battle” dziejące się w przerwie między epilogiem, a głównym wątkiem serialu). W 1994 roku twórca całej serii, studio Sunrise wypuściło pięcioodcinkowy mini-serial OVA „Armored Trooper VOTOMS: Shining Heresy” (tytuł oryg. 装甲騎兵ボトムズ 赫奕たる異端, znany też jako „Armored Trooper Votoms: Heretic Saint” i „Armored Trooper Votoms: The Defrost”). Do tematu powrócono dopiero niedawno, tworząc min. prequel „Pailsen’s Files”, i sequele „Alone Again” i „Phantom Chapter”, pomyślane jako definitywne zwięńczenie epickiego cyklu.
Wracając do „Shining Heresy”: akcja dzieje się po trzydziestu paru latach od zakończenia pierwszego serialu. Galaktyka Astragius niewiele się zmieniła przez ten czas – Balarant i Gilgamesz dalej prowadzą ze sobą wyczerpującą wojnę jak gdyby nigdy nic. Wybudzony po trzech dekadach hibernacji Chirico znowu musi walczyć po to, aby przeżyć, tym razem wplątany w intrygi związane z konklawe wyboru nowego papieża kościoła z neutralnej planety Alegium, którego wyznawcy są po obu stronach galaktycznej wojny.
Czołówka:
http://www.youtube.pl/watch?v=I8U6iu_vHW8
Chirico staje znowu do walki, mając za przeciwników żołnierzy Giglgameszu, gwardię papieską i Nextant – kobietę-cyborg, będącą córką ambitnego oficera, mającego chęć sięgnięcia po papieską tiarę (tu daje znać o sobie pewna fascynacja twórców modnym wówczas cyberpunkiem, bo Nextant kojarzy mi się z Motoko Kusanagi z GITSa).
Niestety, ten mini-serial cierpi z powodu fabularnej zadyszki, wszak pierwszy serial nosił wszelkie znamiona wyczerpania tematu, więc kontynuacja balansuje na granicy niepotrzebnego naciągania. Poza tym „przeżywalność” głównego bohatera i jego umiejętności w poprzednich częściach były w miarę wiarygodne i nie przesadzone, to tutaj, niestety, autorzy przeszarżowali zbyt daleko w kilku miejscach, co powoduje że względny realizm, z którego znana jest cała saga, jest w tym serialu mocno naruszony.
Dodatkowo serial ledwie prześlizguje się po powierzchni bardzo ciekawego tematu, jakim jest związek religii i polityki, ale niestety, „Shining Heresy” równie szybko się zaczyna jak kończy, przez co ten temat jest ledwie zasygnalizowany. Inny potencjalnie ciekawy wątek dotyczący tego, jak kościół Alegium podchodzi do kwestii wojny, gdzie jego wyznawcy są po obu walczących stronach i wzajemnie się zabijają, jest zupełnie nieporuszony i zmarnowany.
Prawdopodobną przyczyną tego stanu rzeczy jest chęć skompresowania całej historii w pięciu odcinkach, co mogło być uzasadnione ograniczonym budżetem. Być może gdyby dać mu dłuższy rozbieg, dajmy na to, cały sezon (czyli 26 odcinków). wtedy można by było rozwinąć fabułę w stopniu bardziej satysfakcjonującym dla widza…
Animacja jest płynna i „miękka”, nie odbiegając od ówczesnych standardów i pojawia się nawet kilka efektów wygenerowanych komputerowo. Tu od tej strony nie ma nic do zarzucenia, i jest to mocny punkt programu.
Ostatecznie dostajemy coś, co jest bardzo nierówne. Z jednej strony miło jest zobaczyć Chirico znowu w akcji, i chwile zadumić się nad tragizmem jego losów (bo „Shining Heresy” obraca w pył budzące nadzieje zakończenie serialu „Armored Trooper VOTOMS” z 1984 roku), ale niestety fabuła, zgrabnie skrojona na potrzeby pięciu odcinków, ma duże pokłady niewykorzystanego potencjału i pozostawia u widza niedosyt.
Wytwórnia filmowa Cannon Films, zachęcona sukcesem pierwszej odsłony przygód komandosów z jednostki Delta, postanowiła wyprodukować sequel, tym razem opowiadający o walce z baronem narkotykowym z Kolumbii, niejakim Cotą. Film zaczyna się tradycyjnie od loga wspomnianej powyżej wytwórni Cannon Films – co wprowadza widza w specyficzny nastrój epoki VHSów i nocnych projekcji w Polsacie – po czym przechodzimy do karnawału w Rio (oczywiście, mówimy tu o karnawale, jaki można zainscenizować za garść dolarów), gdzie agenci DEA chcą aresztować w.w. Kolumbijczyka, ale zostają zastrzeleni w spowolnionym tempie.
W następnych scenkach rodzajowych widzimy jak boski Chuck Norris (występujący jako pułkownik McCoy) bije na kwaśne jabłko kilku skinheadów w chińskiej restauracji, a w międzyczasie Cota relaksuje się zabijaniem wieśniaków i ich dzieci, i gwałceniem ich żon (i w odwrotnej kolejności pewnie też , gdyż jest Złym z durnego filmu akcji). Rutynową prezentacje antagonistów mamy już za sobą.
Przy okazji wychodzi, że reżyser, brat Chucka – Aaron – jest raczej mizernym filmowcem, a cały film to potwierdzenie tezy o zgubnym wpływie nepotyzmu na sztukę. Lubuje się on się bowiem w ujęciach w zwolnionym tempie, tak ogólnie zresztą to cały film ma powolne tępo akcji. Powtórzę to jeszcze raz, żeby wiernie oddać moje odczucia: pooowooooooolne. Niby to ma być film akcji, ale tu tak wooolnooooo się ta akcja rozwija, więc w sumie akcji w nim nie ma.
Poza tym ma jeszcze jedną wadę: brakuje tu muzyki Alana Silvestriego z poprzedniego odcinka, jest tylko jakieś pogrywanie na flecie i syntezatorkowe smęcenie.
…Trailery kłamią!
Wracając do filmu: mamy tu pewne gatunkowe pomieszanie bo nasi komandosi znowu bawią się w gliniarzy, bo pojmali Cotę na pokładzie rejsowego samolotu (wyskakując na spadochronach!). W chwilę potem Cota zostaje zwolniony z więzienia (sic!) po wpłaceniu kaucji. WTF?? Nie jestem prawnikiem, ale czuć tu smród lenistwa scenarzysty na kilometr.
Potem Cota szybko mści się na kumplu Chucka, bezceremonialnie zabijając w jego własnym domu całą rodzinę. Chavez – bo tak mu na imię – leci do bananowej republiki aby pomścić rodzinę, co kończy się zagazowanem w prywatnej komorze gazowej Coty. Następnie pojmani zostają agenci DEA, którzy mają być straceni, więc Ameryka – pod przykrywką misji obserwacyjnej – wysyła Chucka Norrisa i generała Taylora w małym helikopterku (napakowanym komandosami i bronią palną ukrytą pod tapicerką) z misją uratowania zakładników i zrobienia porządku z Cotą.
I tu zaczyna się mój „kłopot” z tym filmem. Jest to typowy przykład eksploatowania rzeczywistych problemów, połączonych z ektrapolowaniem ich ad absurdum i następnie podsuwania radykalnych środków militarnych (tu reprezentowanych przez niezwyciężonego Chucka) jako jedynego rozwiązania owego problemu. To co mnie irytuje to to, że Amerykanie zdaje się właśnie tak postrzegają resztę świata i potem mają problem, bo rzeczywistość to nie film akcji (vide Irak).
Tymczasem Chuck Norris po swojemu penetruje siedzibę Złego, ale wpada do wspomnianej wcześniej prywatnej komory gazowej, po czym zaczyna się proces ulatniania gazu… Ale o to nadlatują dzielni komandosi swoim helikopterkiem, i odwalają akcję rodem z gry komputerowej „Jungle Strike”, ostrzeliwując rakietami willę Złego.
Nie mogłem znaleźć innego zrzutu ekranu, jak kto chce, niech zagra sam w tą grę, wtedy będzie miał akcje i emocje lepsze od tego całego filmu…
Chuck Norris wydostaje się i uwalnia swój gniew sublimując go w popęd przystający do Bohatera Nieustannej Akcji, owocujący pojmaniem Złego i wydzielenia mu solidnej dawki kopniaków z półobrotu.
Wracamy po chwili do klimatów z „Jungle Strike”, bo o to helikopterek generała Taylora spuszcza dwa sznurowadła robiące za liny (celowo używam określenia „sznurowadła”, bo ich grubość będzie miała za chwilę znaczenie). Związany, wierzgający Cota się odgraża, że wymiga się kaucją po raz drugi. Chuck Norris zastanawia się przez chwilę, czy nie pomóc sprawiedliwości dziejowej i odciąć sznurowadło nożem marki „Rambo”, ale po chwili linka się urywa i egzekucji na Cotcie dokonuje powszechne prawo ciążenia.
I to koniec filmu, no może jeszcze przedtem widzimy jak Cota pooooooooooowoooooooooliii spaaaaaada na zieeeeemieeeee (bo Aaaron Norris postanowił trzymać styl do końca) krzycząc tak, jakby chciał wybudzić ziewającego widza…
Jednym zdaniem: straszny suchar, klasa niżej od pierwszej części i nie warto sobie zawracać tym głowy. Naprawdę.
W nawiązaniu do wcześniejszej notki, dziś na moment wracamy do rozrywanej przez stulecia zmechanizowanej wojny galaktyki Astragius, poprzez bliższe przyjrzenie się dwom OVA uzupełniającym opowieść o losach Chirico Cuvie, oraz dwunastoodcinkowym mini-serialowi „Armor Hunter Mellowlink” umieszczonym w tym samym świecie co „AT VOTOMS”.
Pierwsze wymienione OVA; „The Last Red Shoulder” (1985) i „The Roots of Ambition” (1988), są dodatkowymi odcinkami serialu, koncentrującymi się na przeszłości Chirico i jego niezwykłych umiejętnościach. Dodatkowo wprowadzają one postać dowódcy batalionu specjalnego Czerwonych Barków, pułkownika Yorana Pailsena (potem awansowanego na generała), opętanego chęcią stworzenia poprzez selekcje naturalną i trening idealnego żołnierza.
„The Last Red Shoulder” dzieje się w okresie pomiędzy opuszczeniem miasta Uoodo na planecie Melkia, a przylotem Chirico do zalesionego królestwa Kummen. Wraz z ocalałymi kolegami z rozwiązanej jednostki Czerwonych Barków planuje on zemstę na swym byłym przełożonym, generale Pailsenie, który w podziemiach zbombardowanej bazy wojskowej koło miasta Bakara, wraz z innymi członkami tajnego bractwa i pod ochroną swych byłych podkomendnych prowadzi badania nad zmodyfikowanymi genetycznie super-żołnierzami; Epsilonem i Fyanną.
W „The Roots of Ambition” przenosimy się do jeszcze wcześniejszego okresu, gdy Chirico był jeszcze rekrutem w batalionie Czerwonych Barków (któremu przewodzi – jeszcze pułkownik – Pailsen, nielubiany w sztabie generalnym ze względu na skrytość i brutalność), tuż przed zakończeniem wojny stuletniej. Na spowitej mgłą planecie Odon widzimy makabryczny trening w bazie szkoleniowej gdzie rekruci giną tuzinami, a Chirico ujawnia swoje niezwykłe uzdolnienia w zakresie walki i przetrwania, które są obiektem pożądania pułkownika i sekty z którą jest związany. Jednocześnie inni wojskowi Gilgameshu knują przeciw Pailsenowi i podsyłają do bazy na Odonie swego szpiega…
Obu tych krótkometrażowych filmów nie warto oglądać przed głównym serialem, gdyż rozgrywające się w nich wydarzenia są czytelne w kontekście tam opowiedzianej historii, i jeszcze bardziej kładą nacisk na fakt, że Chirico – mimo swych niezwykłych umiejętności – jest postacią tragiczną, która powstała dzięki wojnie i dla której to wojna jest całym jej życiem. Oba odcinki, w szczególności pierwszy wyjaśniają kilka kwestii pominiętych w serialu, min. dlaczego Chirico został usunięty z batalionu Czerwonych Barków i dlaczego miał zostać zabity w czasie tajnej misji na asteroidzie Lido.
Jakość wykonania jest wyraźnie lepsza od pierwszego lepszego odcinka serialu opowiadających o pierwszych przygodach Chirico, gdyż budżet można było łatwiej skoncentrować na porządnym wykonaniu 45 minutowego filmu.
Na maginesie: roku 2007 ukazał się mini-serial „Armored Trooper Votoms: Pailsen Files”, której akcja dzieje się tuż przed początkiem serialu, a tuż po „The Roots of Ambition”.
Na zakończenie posłuchajmy „Marszu Czerwonych Barków”:
„Armor Hunter Mellowlink”
Jest to dwunastoodcinkowy serial OVA umieszczony w tym samym świecie co „AT VOTOMS”, tylko dla odmiany opowiadający o konfrontacji pojedynczego człowieka z potężnymi maszynami wojennymi jakimi są VOTOMSy. Bohaterem jest szeregowiec Mellowlink – młody żołnierz, jedyny ocalały z masakry swego oddziału poświęconego przez swoich przełożonych po to aby dokonać szwindlu, i dodatkowo osądzony w swingowanym procesie pod absurdalnymi zarzutami. Mellowlink, uzbrojony w starą rusznicę przeciwpancerną, paczkę naboi, tytanowy bagnet i nieśmiertelniki poległych kolegów z oddziału dezerteruje, i szuka zemsty na oficerach uwikłanych w ten skandal. Każdy jego krok na drodze zemsty śledzi szykowny oficer wywiadu, z pewnych względów również zainteresowanych tą aferą…
W przeciwieństwie do Chirico, Mellowlink nie posiada super-umiejętności – ma tylko niesamowite szczęście, co przywodzi na myśl obserwacje z „Wiecznej Wojny” Haldemana, której to bohater też przeżył tylko dzięki zbiegowi okoliczności.
Z uwagi na większy realizm scen śmierci, krew i sceny tortur ta historyjka jest bardziej mroczna niż fabuła „AT VOTOMS” (z którym ten serial jest luźno powiązany, acz niektóre miejsca i wydarzenia są wspólne), nie mówiąc o tym, że autorzy nie przestają w każdym odcinku pokazywać wojskowych i arystokratów jako skończonych skurwysynów gotowych poświęcać i wykorzystywać swych podwładnych. Mellowlink, obok szczęścia, musi polegać na własnej pomysłowości, niezależnie od tego, czy musi walczyć na pustyni, we wraku gwiezdnego krążownika, w dżungli, czy na arenie Battlingu – czarnorynkowego „sportu”, znanego z serialu „AT VOTOMS”, gdzie weterani wojenni walczą w mechach ze sobą ku uciesze obstawiającej zakłady gawiedzi. Jednak mimo początkowej sztampowości „zaczynu” (zemsta to zbyt często używany wątek…) zakończenie jest przewrotne i niestandardow, i tradycyjnie dla anime tego typu antyheroiczne.
Animacja jest lepsza od „AT VOTOMS” i jest już bliska temu, co mogliśmy podziwiać już w latach 90-tych i co jest uważane za standard w anime – w końcu kilka lat robi różnicę w technologii produkcji, ale w czołówce animatorzy umyślnie starali się nawiązywać do stylu starszej animacji.
Muzyka z napisów końcowych – „Vanity”:
P.S. VOTOMS jest angielskim skrótem od Vertical One-man Tank for Offence and ManevrouS, co można przetłumaczyć jako Jednoosobowy Pionowy Czołg Zaczepno-Manewrowy.
Ostrzegam: dziś będzie ostro! Drogi czytelniku! Pamiętaj, że zostałeś ostrzeżony!!
Jak powszechnie wiadomo, w 1977 roku „Gwiezdne Wojny” George Lucasa zawojowały świat, na zawsze zmieniając kino popularne, w szczególności Science-Fiction. Jak to zwykle bywa, wielkie hity znajdują rychło licznych naśladowców i inspirują innych – raz lepiej a raz gorzej. Czy może istnieć ekstremalnie zła podróbka wielkiego hitu, nie licząc produkcji amatorskich? Jak pozuje turecki film „Człowiek, który uratował świat” (tytuł oryginalny: Dünyayı Kurtaran Adam), jak najbardziej może takie coś istnieć.
Mamy tu brzydkich, szczerbatych aktorów (z wyjątkiem Maryli Rodowicz (Sic!)), po chamsku wmontowane skradzione fragmenty „Gwiezdnych Wojen” Lucasa, kartonowe rekwizyty, kiepsko zaaranżowane sceny walk (czyli nie zaaranżowane, a kręcone „na żywca”), kostiumy rodem z dziecięcego teatrzyku, i wszystko jest jak najbardziej produkcją filmową, którą wyświetlano oficjalnie (?) w kinach.
Zaczyna się ostro. Narrator z offu, na tle wyciętych, i rozciągniętych w pionie scen z SW (Ha ha! nie stać było na obiektywy anamorficzne, nawet dla projektora), opowiada nam o kosmicznej wojnie prowadzonej między ludźmi a jakimś Magikiem. Na tle lucasowskich „Wojen” dwóch facetów w hełmach motocyklowych z nałożonymi nań słuchawkami gada jakieś bzdury w stylu „Tu Tajfun, over”, po czym rozbija się się w tureckiej Kapadocji udającej obcą planetę, gdzie poznają piękne kobiety i tamtejszego Obi-Wana, pod kierownictwem którego zaczynają trening polegający na waleniu pięścią w głazy, które wybuchają pod uderzeniem pięści. Efekty specjalne w tych scenach osiągnięto filmując z bliska eksplozje granatów (Sic!), czego nawet Jackassowie by nie robili, ale jak widać to Turek potrafi.
Po drodze partnera bohatera wykańcza Magik przy pomocy kabelków z radiomagnetofonu i tekturki robiącej za robota. W ogóle ludzie złego robią nalot na jakiejś jaskinie gdzie ukrywają się dobrzy, a nasz bohater ucieka wraz z Rodowicz idąc na poszukiwania złotego mózgu…
„…A ja myślałem że chodzi o Złoty Członek…!”
W decydującej scenie bohater dokonuje ablucji w stopionym w.w. złotym mózgu, po czym wyposażony w kartonowy miecz obklejony „złotkiem” z PRLowskich batoników „Mulatek”, staje do ostatecznej walki. Po drodze nasz bohater rozwala markowanymi ciosami „szkieletory”, pluszowe misie pomalowane na bordowo, roboty z celofanu, mumie toaletowe, jakiejś odpustowe diabełki, i na koniec samego „bossa”, przepoławiając go na pół ciosem w stylu karate, po czym odlatuje Sokołem Milenium zajumionym Hanowi Solo. Finał filmu możecie sobie obejrzeć poniżej:
Można powiedzieć, że ten film stworzył nową szkołę montażu filmowego, zwaną umowie „kakofoniczną”. Sceny są cięte jak żyletką (nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie tak było w jakiejś dusznej, zakurzonej kanciapie robiącej za studio montażysty…) bez ładu i składu, z pominięciem podstawowych zasad jakie stosuje się podczas przechodzenia z planu do planu.
Warto zwrócić uwagę na ścieżkę „dźwiękową”: coś takiego, jak miksowanie dźwięków w tym filmie nie istnieje, jak jest muzyka, to nie ma efektów, jak nie ma efektów to jest muzyka. Oczyma wyobraźni widzę wąsatego, spoconego Turka w w.w. dusznej kanciapie użerającego się z radiomagnetofonem… A jaka to muzyka? Bezczelnie ukradziona z „Poszukiwaczy Zaginionej Arki” i kilku innych filmów. Efekt końcowy, wynikający z połączenia podskoków bohatera z tłem muzycznym jest niesamowicie komiczny.
Skąd w tym filmie wzięła się Maryla Rodowicz? Możemy tylko gdybać, że polska piosenkarka udała się do Turcji w celach turystycznych i wpadła w oko filmowcom kręcącym dzisiejsze filmidło. W sumie Maryla jest najładnijszym aktorem w całym tym filmie, problem tylko w tym, że się głupio uśmiecha i nic nie mówi…
Zastanawia mnie, co takiego twórcy filmu mogli sobie myśleć, przystępując do jego realizacji..? O to mamy próbę zrobienia czegoś w klimacie SF, czyli statki kosmiczne, roboty i inne bajery (wszystko kradzione, kiczowate i/lub z tektury, ale to teraz nieważne), a z drugiej strony widzimy coś co wygląda jak włoski film sandałowy skrzyżowany z kung-fu. Trzeba przyznać, rozdźwięk gatunkowy dość poważny…
„PODRUPKI RZONDZOM!!1”
Ciekawe jest to, że reżyser i główny aktor swego czasu seryjnie produkowali przeróbki zachodnich filmów (Turecki Star Trek, Turecki Superman, Turecki Brudny Harry, Turecki Mechanik, Turecki Mad Max, Tureckie Szczęki itp.) podobnymi metodami, min. skradzionymi fragmentami innych filmów, kiczowatymi dekoracjami i rekwizytami oraz aktorstwem poniżej średniej krajowej przedszkoli. Podobno te filmidła cieszyły się powodzeniem w tureckich wypożyczalniach wideo w Niemczech. Tej popularności inaczej, niż turecką dumą narodową, nie da się wyjaśnić…
Jednym zdaniem:
ZŁO, czyste ZŁO! Zachować dla potomności jako wzorzec ZŁEGO FILMU!
Dzisiaj mam przyjemność zaprezentować naszpikowany akcją klasyczny serial anime pt. „Armored Trooper VOTOMS” (tyt. oryg. 装甲騎兵ボトムズ, Sōkō Kihei Botomuzu), nadany po raz pierwszy przez TV Tokyo w latach 1983-84. Serial ten zainspirował jeszcze następne mini serie OVA, czyli sequele, prequele itp. oraz wiele gier komputerowych i konsolowych (znanych, niestety, tylko w Japonii).
Jest to epicka opowieść z gatunku „mecha” (a dokładniej tzw. „real robot”) w klimatach klasycznej militarnej opery kosmicznej, budzącej skojarzenia z pracami Roberta A. Heinleina i Joego Haldemana. Akcja rozgrywa się w dalekiej galaktyce Astragius, tuż po zakończeniu stuletniej wojny między dwoma gwiezdnymi imperiami; Konfederacją Gilgameszu i Unią Balarantu.
Bohaterem (a raczej antybohaterem na skalę byroniczną) jest Chirico Cuvie, były żołnierz elitarnej jednostki Czerwonych Barków do zadań specjalnych, będący doskonałym pilotem tytułowych VOTOMS (w skrócie „AT”). Pod tą ogólną nazwa kryją się humanoidalne roboty występujące w różnych typach, przeznaczone do walki w każdym terenie, które w galaktyce Astragius są równie podstawowym wyposażeniem wojskowym, jak obecnie „kałasznikowy”.
W dniu zawarcia rozejmu Chirco dokonuje wraz z innymi żołnierzami tajnego rajdu na bazę na asteroidzie, gdzie przypadkiem znajduje kapsułę z niezwykle piękną kobietą. Zdradzony przez swoich kompanów, zostaje ranny, po czym jest pojmany przez siły Gilgameszu, i traktowany jako zdrajca. Wkrótce Chirico udaje się uciec, po czym jest zmuszony ukrywać się przed wszystkimi armiami wszechświata w rządzonym przez gangsterów i skorumpowaną policję mieście Uoodo…
Tak zaczyna się licząca pięćdziesiąt parę odcinków epopeja, w czasie której bohater, wraz z poznanymi w Uoodo przyjaciółmi – handlarzem bronią w średnim wieku Grotho, drobnym kombinatorem Vanillą i uroczą Coconną – przemierza przez szereg planet, wikłając się w różne wojny i rozróby, natrafiając przy tym na tajemniczą sektę, której spisek może zagrozić pokojowi we wszechświecie, i do którego to kluczem jest owa tajemnicza kobieta spotkana na asteroidzie.
Atutem serialu jest duża ilość walk w każdym odcinku, toczonych w dżungli, pustyni, w mieście i w Kosmosie przy użyciu „mechów” i innych machin bojowych, co powinno zadowolić każdego domorosłego militarystę. Autorzy serialu nie bawią się nadmiernie w psychologię bohaterów – właściwie cały serial to pasmo bitew z użyciem pojazdów różnych rodzajów, z domieszką romansu, starożytnych zaginionych kosmicznych cywilizacji i dorzuconym od czasu do czasu humorem i ironią w partiach z udziałem Coconny i Vanilly.
W czasie owych potyczek Chirico wykańcza pociskami ze swojego mecha całe bataliony wrogów bez mrugnięcia okiem, nie okazując przy tym żadnych skrupułów, ani słabości. A gdy jest poza swym pojazdem (VOTOMSem typu ATM-09-ST „Scopedog” – standardowym mechem armii Giglameszu), to równie zręcznie posługuje się noszonym u pasa obrzynem. Wojna to dla niego całe jego życie, i to tak, że praktycznie cały czas chodzi ubrany w charakterystyczny pomarańczowy kombinezon pilota.
Niemniej w toku akcji widzimy wyraźnie ewolucje bohatera, który z zimnej, stoickiej maszyny do zabijania w toku akcji przeobraża się w bardziej refleksyjną osobę, która zaczyna coraz częściej zadawać sobie pytanie po co w ogóle robi to co robi i kim jest tak naprawdę.
Tak jak w innych animach, trudno w „VOTOMS” dostrzec gloryfikacji wojny i heroizmu. Chirico błąka się po planetach zrujnowanych przez wojny i spotyka ludzi przez nią pokrzywdzonych, a konflikty w które jest zaangażowany są wynikiem cynicznych machinacji polityków i wojskowych, traktujących swoich podwładnych jak zwykłe narzędzia do realizacji swoich celów bez oglądania się na ludzkie koszty (min. w jednej serii odcinków widać pełen moralnej dwuznaczności po obu stronach konflikt podobny do wojny w Wietnamie, toczony na porośniętej dziewiczą dżunglą planecie – pułkownik Quaritch czułby się tam jak w domu).
„W bitwie nie ma chwały” – gorzko stwierdza z biegiem czasu bohater, widząc śmierć i destrukcję na swojej drodze. Zakończenia tej, jak wspomniałem na początku, epickiej opowieści oczywiście nie zdradzę, powiem tylko tyle, że fani „Diuny” Franka Herberta i „2001: Odysei Kosmicznej” Kubricka znajdą coś dla siebie.
Jeśli chodzi o wykonanie serialu, to nie da się ukryć, że ma on już swoje „-naście” lat, więc animacja, mimo iż zrobiona na bardzo wysokim poziomie (charakterystycznym dla studia Nippon Sunrise, gdzie powstała), już trąci zauważalnie myszką, choć od czasu do czasu pod względem artystycznym wygląda dość ciekawie. Przy okazji uśmiechnąć się można, widząc komputery przyszłości o możliwościach Commodore 64, czy obcisłe kostiumy zalatujące „Kosmosem 1999”, nie mówiąc o tym, że jakoś w świecie pełnym statków kosmicznych i robotów nie ma telefonów komórkowych…
Autorzy bowiem nie wychylali się za mocno do przodu w swoich wyobrażeniach o technologii przyszłości: w świecie „AT VOTOMS” broń palna jest ciągle w powszechnym użyciu, podobnie jak samoloty i helikoptery, a lasery uświadczymy właściwie tylko na statkach kosmicznych, a i to w ograniczonych ilościach Z tego też względu serial zaliczany jest do nurtu tzw. „twardej” science-fiction, dla odróżnienia od bardziej frywolnych innych serii o „mechach”, gdzie nikogo nie dziwią gigantyczne rozmiary maszyn i niezwykłe bronie łamiące prawa fizyki.
Mimo iż ten serial anime należy do gatunku „mecha”, czyli takiego w którym występują wcześniej wspomniane człekokształtne roboty, to przeciwieństwie jednak do hitowego „Gundama” (także wyprodukowanego przez studio Sunrise) czy „Evangeliona” Gainaxu owe maszyny nie mają rozmiarów wieżowca, a są znacznie mniejsze (góra 3-4 metry), dodatkowo są skromniej uzbrojone, i są co prawda odporne na ogień z lekkiej broni, to jednak kilka celnych strzałów z cięższego kalibru potrafi zniszczyć je w mgnieniu oka. Dodatkowo ich amunicja jest ograniczona, a sam wygląd wskazuje że VOTOMSy są po prostu seryjnie produkowanym, utylitarnie zaprojektowanym sprzętem wojskowym, a nie pretekstem do produkcji serii zabawek towarzyszącej emisji serialu w TV. Poza tym główny bohater nie jest nastolatkiem przeżywającym typowe problemy wieku dorastania, a jest już w pełni ukształtowanym dorosłym żołnierzem i z tego też względu fabuła jest bardziej dojrzała i skomplikowana.
„Armored Trooper VOTOMS” można polecić każdemu, kto nie jest przekonany do „Gundamów” i/lub po prostu chce obejrzeć porządną, klasyczną anime w klimatach science-fiction, która broni się nawet po trzydziestu latach od daty swej premiery.
Na początek chciałbym się lekko pobić w piersi: recenzja przeleżakowała sobie parę miesięcy po tym, jak obejrzałem ten film, gdyż w międzyczasie byłem zajęty innymi sprawami, a poza tym rozpocząłem nowy cykl pt. "złe filmy", tak więc niniejsza recenzja jest nieco spóźniona. Bije się w piersi w związku z moją chroniczną prokrastynacją i obiecuje jakoś to nadrobić.
Teraz do rzeczy: "Kick-Ass" jest zwariowaną fantazją w stylu "co by by było, gdyby Quentin Tarantino zrobił film o superbohaterach", będąca w swej istocie ociekającą absurdalną przemocą i nawiązaniami do gier komputerowych i anime opowieść o ludziach, co chcieli być komiksowymi bohaterami w prawdziwym świecie.
Głównym bohaterem filmu jest licealista Dave Lizewski, typowy amerykański nastolatek i miłośnik komiksów, który pewnego dnia – zdegustowany plątającymi się po okolicy bandziorami – postanowił założyć kostium i stać się prawdziwym superbohaterem, tytułowym Kick-Assem (który obowiązkowo ma swoją stronę na Facebooku). Pierwsza próba skopania tyłków bandytom o mały włos nie kończy się tragicznie i Dave ląduje w szpitalu. Następnym razem ma więcej szczęścia, a filmik z jego wyczynem trafia do Internetu, stając się prawdziwą sensacją i wydarzeniem medialnym. Kłopot w tym, że zwraca tym na siebie uwagę prawdziwych gangsterów, którzy podejrzewają go o brużdżenie im w interesach…
Na swojej drodze Dave spotyka prawdziwych zamaskowanych mścicieli: b. policjanta (Nicolas Cage) występującego w kostiumie przypominającym strój Batmana jako Wielki Tatuś, i jego córeczkę, wyszkoloną na perfekcyjną maszynkę do zabijania (i najprawdopodobniej zindoktrynowaną komiksami), zwaną Hit Girl. Wkrótce sprawa się komplikuje, bo pojawia się nowy mściciel, chłopak występujący jako Czerwona Mgła, będący prowokatorem nasłanym przez bandytów…
Film jest satyrą na komiksową mitologię amerykańskich superbohaterów, pełną niepokojących podtekstów i nawiązań do estetyki gier komputerowych i fenomenu Internetu, konfrontującą naiwne popkulturowe fantazje z brutalnością rzeczywistego świata. I choć wszystko kończy się happy endem, gangsterzy dostają za swoje, a Kick-Ass wieczną chwałę, to trudno nie zauważyć że ogólny bilans i morał historii działa na niekorzyść amerykańskiego mitu superbohatera. Współgra to z nastrojami obecnej epoki kryzysu gospodarczego i uwikłania się USA w niepotrzebne wojny na Bliskim Wschodzie, co powoduje, że amerykański ideał indywidualizmu, ucieleśniany właśnie przez komiksowych herosów, coraz częściej wymaga przemyślenia i weryfikacji.
Sporym źródłem kontrowersji była postać "Hit Girl" (zagranej przez Chloë Moretz), klnącej jak szewc i uwikłanej w drastyczne akty przemocy na ekranie. Ciekawe jest to, że ten odważny w epoce taśmowo produkowanych adaptacji komiksów i ogólnego marazmu w amerykańskim kinie gatunkowym ("panowie, puszczamy na ekrany co się da, byle to był remake, reboot lub reset czegoś już znanego"), projekt powstał poza systemem amerykańskich studiów filmowych (zdjęcia nakręcono w Kanadzie i Wielkiej Brytanii) za w sumie niewielkie pieniądze.
"Kick-Ass" jest adaptacją autorskiego, na wpół niezależnego komiksu Marka Millara i Johna Romity. Historia opowiedziana w nim różni się szczegółami w stosunku do filmu, obaj artyści zrobili też krótką animowaną sekwencje komiksu widoczną w filmie opowiadającą o historii duetu Wielkiego Tatusia i Hit Girl.
Obecnie panowie Millar i Romita pracują nad komiksowym sequelem, który od razu ma być zekranizowany. Co z tego wyniknie? Zobaczymy…
Dziś mam przyjemność przedstawić „The Delta Force” z 1986 – porządny (jak na klasę filmów B) i kiczowaty akcyjniak z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, ciągnący za sobą specyficzny aromat wypożyczalni wideo i straganów z pirackimi taśmami z epoki transformacji ustrojowej. Głupi jak but, ale jak się fajnie ogląda (po dwóch piwach i )!
Przy okazji pragnę wspomnieć, że fenomen Chucka Norrisa, odtwórcy głównej roli, od zawsze mnie zastanawia. Przecież ten facet reprezentuje aktorstwo z pierwszej dziesiątki od końca, i charyzmę płyty paździerzowej. Tak sobie myślę, że jego popularność wynika z faktu grania właśnie w takich filmach – głupich, ale zabawnych akcyjniakach które w tamtych czsach spełniały fantazje przeciętnego zjadacza hamburgerów, na których to filmach Chuck może się popisać znajomością wschodnich sztuk walk, w szczególności słynnym kopem z półobrotu.
Sam film zainspirowało autentyczne porwanie amerykańskiego samolotu lecącego do Grecji. Tak jak na filmie, dokonali tego terroryści z Libanu, a samolot leciał od lotniska, do lotniska aż osiadł w Algierii, gdzie zakładników zwolniono po dwóch tygodniach negocjacji. W filmie odtworzono scenę zabójstwa jednego z żołnierzy amerykańskich, lecącego jako pasażer na tym feralnym locie, i scenę w której przed kamerami TV kapitan samolotu udzielał wywiadu z pistoletem za głową. Autentyczna jednostka „Delta” faktycznie była wówczas w stanie najwyższej gotowości, ale ostatecznie jej nie użyto (czego na filmie już nie uświadczymy, bo nie było by sensu robić ). Na początku samego filmu widzimy dramatyczne wycofywanie się komandosów z nieudanej akcji odbicia zakładników w Iranie – od samego początku widać, że ten film ma charakter celuloidowego odwetu na islamistach.
Komentarz zbyteczny…
Jest więc jasne, ten film uzurpujący sobie bezczelnie prawo do bycia zrobionym „na podstawie autentycznych wydarzeń” to typowa fantazja kompensacyjna, w której „nasi chłopcy” odgrywają się na wrogach Ameryki (podobny motyw widać w „Rambo II” i „Rambo III”), bo ostateczny „showdown” odbywa się w „jądrze ciemności”, czyli Libanie, po którym nasi dzielni komandosi jeżdżą raz w tą a raz w drugą stronę, odbijając zakładników, wysadzając w powietrze bazy terrorystów i kopiąc ich na kwaśne jabłko (o czym jeszcze zdążę powiedzieć potem). Po drodze mamy filmik szpiegowski pt. „Nasz człowiek w Bejrucie” (z agentem-popem nadającym komunikaty przez radio w formie psalmów) i rozbijanie się komandosów minibusem Volkswagena po Izraelu udającym Bejrut:
Litemotivem filmu jest bezczelna zagrywka w stylu „cywilizacja judeochrześcijańska kontra islam”, która jest prezentowana tak namolnie, że można by oskarżyć ten film o bycie propagandówką. (I coś w tym musi być, gdyż wytwórnią „Cannon Films”, która ten obraz wyprodukowała, zarządzało dwóch obrotnych Żydów, mających szerokie kontakty w Izraelu)
Przygrywa nam muzyczka skomponowana na syntezatorku przez Alana Silvestriego, który w latach następnych dał nam znakomite soundtracki do takich filmów jak „Powrót do przyszłości”, „Predator” i „Sędzia Dredd”. Fajnie się słucha, ale do filmu melodyjka pasuje raczej średnio. I co gorsza, jest to w praktyce jedyna melodia w filmie, w dodatku bez przerwy powtarzana, co powoduje, że zaczyna po którymś razie najzwyczajniej w świecie denerwować.
Tam tam-tatam tatam tam taaatam…
Film jest tak nierealistyczny, że w czasie produkcji autentyczny oficer jednostki „Delta” demonstracyjnie opuścił stanowisko konsultanta w ekipie filmowej, gdyż wyobraźnia filmowców, połączona z chęcią pokazania robienia mokrej plamy z terrorystów, brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Widać to po takich idiotyzmach jak „maskujące” żółte butle z tlenem dla płetwonurków, rurki kanalizacyjne z PCV udające działka, czy motocykle z miniaturowymi rakietkami, co wybitnie zbliża ten film do klimatów „Megaforce” (swoją drogą, film na tyle zły, że wart osobnego opracowania). Jeżeli już czepiamy się niezgodności z faktami, to warto zwrócić uwagę na to, że zarówno major grany Chucka Norrisa jak pułkownik grany przez Lee Marvina są za starzy na to aby być członkami „Delty”, gdyż maksymalny wiek dla członków tej formacji to 28-30 lat.
Chuck Norris! I czy trzeba coś dodawać?
Poza tym, sama akcja (a właściwie seria akcji) na filmie zahacza o szczyt niemożliwości, i najzwyczajniej w świecie drażni widza przewlekłością i brakiem decydującego rozwiązania. Komandosi jadą łazikami i motocyklami, komandosi wysadzają ściany, komandosi strzelają, komandosi robią zasadzkę (dzierżąc dzielnie bazooki w dłoniach), komandosi unikają zasadzki, komandosi jeżdżą i tak po kilka razy…
Ale – spokojnie! – Chuck Norris osobiście wykończy złych terrorystów, w tym głównego bossa, używając swego kopa z półobrotu:
I o to właśnie w tym filmie chodziło od samego początku! A na koniec pasażerowie i komandosi na pokładzie odbitego Jumbo-Jeta rozpiją cały zapas Budweisera na pokładzie, świętując sukces. Aż się prosi o Homera Simpsona krzyczącego „USA! USA USA!”.
Jednym zdaniem: warto obejrzeć – ale nie na serio, jako dokument epoki w której to filmy akcji były tak głupie że aż fajne.