Blog Doktora No

Blog geeka o komiksach, filmie, anime oraz nauce i technice - A Geek's blog about anime, film, sci and tech

Polska polityka bezpieczeństwa na nowe dziesięciolecie

Polska weszła w XXI wiek jako kraj niepodległy, zintegrowany ze strukturami NATO i UE. Wydaje się, że w najbliższej perspektywie Polsce nie grozi agresja z zewnątrz z niczyjej strony, a nawet tak głośne w ostatnich latach zagrożenie terroryzmem omija nasz kraj.

Trzeba jednak pamiętać, że bezpieczeństwo międzynarodowe rozpatrujemy obecnie w wymiarze znacznie wykraczającym poza jego klasyczne rozumienie w wymiarze dyplomatyczno-militarnym, przykładem niech będzie zbitka "bezpieczeństwo energetyczne" o której głośno jest w kontekście naszego uzależnienia od dostaw rosyjskiego gazu ziemnego i prób jego dywersyfikacji źródeł jego dostaw. Jak ostatnio zauważył gen. Koziej, szef BBN, świat XXI wieku jest coraz bardziej ze sobą powiązany więzami informatycznymi i gospodarczymi, nazwanymi przez niego "glob-info", i w takim świecie klasyczna agresja się po prostu nie opłaca. Niemniej jednak pan generał przytomnie w zalinkowanym wywiadzie zauważył że "nowy paradygmat [postrzegania bezpieczeństwa nie oznacza abstrahowania od fizycznego potencjału, na przykład konieczności rozwoju armii". W niniejszym tekście postanowiłem wypunktować moje własne przemyślenia na ten temat. 

Po pierwsze: gospodarka, głupcze! 

Słynny slogan prezydenta Billa Clintona jest tu na miejscu, gdyż potencjał gospodarczy danego kraju jest jednym z najważniejszych czynników kształtujących siłę (ang. "power") danego kraju na arenie międzynarodowej.

Jeżeli by porównać budżet państwa do krojenia tortu, to jeżeli ten "tort" jest większy, to naturalną koleją rzeczy wojsko dostanie więcej środków, nawet wtedy, gdy procentowo będzie to udział mniejszy niż w przypadku mniejszego "tortu". 

Przykład współczesnej Azji pokazuje, że wraz ze wzrostem PKB kraju wzrastają jego możliwości militarne. Przez wiele lat wyjątkiem potwierdzającym tą regułę wydawała się być wspomniana wcześniej Japonia, gdzie posiadanie armii jest formalnie zakazane konstytucyjnie), a w praktyce kraj ten przechodzi niespotykaną w okresie powojennym remilitaryzację, a dodatkowo nowoczesna gospodarka dostarcza prężnego zaplecza naukowo-techniczego dla wojska. 

 Środki na wojsko i zbrojenia mogą pochodzić min. ze złóż surowców mineralnych, czego przykładem są kraje naftowe, kupujące zaawansowany sprzęt wojskowych (min. zakup rosyjskich MiGów przez Wenezuelę), "przeskakując" tym samym konieczność rozwoju własnego przemysłu obronnego.

Bardziej rozważne uczestnictwo naszej armii w misjach "zamorskich"

W tym punkcie trzeba wspomnieć o tym, że obecnie trwająca operacja w Afganistanie jest poważnym błędem, gdyż w praktyce eskalacja działań wojennych za rządów Obamy nie przynosi rezultatów. Łatwo się zapędzić w pułapkę błędnego koła, polegającą na tym, że dalsza obecność w tym kraju wojsk NATO wynika z wcześniejszego zaangażowania w tym kraju i obawy przed upokarzającą porażką w przypadku wycofania się.

Polska angażując i poświęcając środki na Afganistan pozbawia się zasobów, które mogły by być wykorzystane na modernizację naszej armii. Kilka krajów już wycofało się z Afganistanu. Moim zdaniem my powinniśmy zrobić to samo i to szybko, gdyż dalsze uczestnictwo misji ISAF nie leży w interesie naszych sił zbrojnych.

Zupełnie niezauważenie przeszła przez media polska misja w Czadzie, w ramach sił pokojowych Unii Europejskiej, działajacych pod mandatem ONZ. Moim zdaniem powinniśmy uczestniczyć właśnie w takich misjach, niż zużywać środki na zadania, które nie przynoszą nam korzyści, poza domniemanym długiem wdzięczności u Amerykanów (Polecam mój wcześniejszy tekst na ten temat: "Dlaczego nie powinniśmy bardziej angażować się w Afganistanie?").

Co do Iraku to można powiedzieć krótko: z tej misji nie wyciągnęliśmy żadnych konkretnych korzyści, poza zdobyciem kilku nowych doświadczeń przez naszą armię. Zaprawdę, wygląda to na bardzo skromnie wynagrodzenie za bycie "listkiem figowym" dla wojny, co do której sensu sami Amerykanie mają pewności. 

Rozwój własnej broni rakietowej

Tytułem wstępu można śmiało powiedzieć, że broń rakietowa we współczesnych stosunkach międzynarodowych działa tak jak sześciostrzałowiec Peacemaker zakładów Colta na Dzikim Zachodzie – bardzo skutecznie wyrównuje siły między aktorami, bo byle chłystek jest w stanie położyć trupem dużego brutala.

Broń rakietowa to nie tylko rakiety transkontynentalne i pociski samosterujące, kojarzące się z arsenałami nuklearnymi supermocarstw. To przecież także ręczne wyrzutnie pocisków przeciwpancernych i przeciwlotniczych (MANPADS) oraz rakiety operacyjne dla sił lądowych i pociski tworzące sieci obrony przeciwlotniczej.

Polska na swoim koncie ma osiągnięcia w tej dziedzinie, min. zestaw przeciwlotniczy Grom (widoczny na zdjęciu obok), będący krajową wersją rosyjskiej "Igły", czy udaną modernizację zestawów rakiet "Newa".

Ciężko jest oprzeć obronę p.lot. naszego kraju o założenie, że Amerykanie rozmieszczą baterie Patriotów. Do skutecznej obrony przez napadem lotniczo-rakietowym potrzebujemy naszych własnych systemów obrony przeciwlotniczej, będących pod polskim dowództwem. Jesteśmy za biedni na to, aby samemu opracować taki system, niemniej warto pomyśleć o kooperacji z innymi państwami na tym polu np. w ramach konsorcjum MBDA (dawniej Euromissle) w celu zdobycia know-how i rozwoju własnych zdolności w tym zakresie. W końcu trzeba będzie kiedyś zastąpić starzejące się systemy produkcji rosyjskiej będące na wyposażeniu naszej obrony przeciwlotniczej, takie jak S-125 (SA-3 "Goa") i S-200 (SA-5 "Gammon").

Rozwój własnych bezzałogowych systemów rozpoznania

Na pewno każdy słyszał o bezzałogowych samolotach "Predator", używanych przez Amerykanów do tajnych misji na pograniczu afgańsko-pakistańskim i Jemenie, min. do zabijania członków Al-Kaidy i dowódców oddziałów Talibów. 

Amerykański bezzałogowiec  RQ-7 Shadow w Iraku

Na współczesnym polu walki coraz częściej urzeczywistniają się wizje rodem z powieści i filmów Science-Fiction. Armia amerykańska w Iraku powszechnie używa niewielkich zdalnie sterowanych robotów jeżdżących do rozbrajania bomb i zwiadu. Oprócz wspomnianych na początku maszyn "Predator" w użyciu są też mniejsze jednostki latające, które mogą pełnić nawet funkcje transportowe (np. zrzucając niewielkie pakunki z apteczkami). Roboty nie męczą się, łatwo je zastąpić nowymi i potrafią wyręczać ludzi w sytuacjach niebezpiecznych – korzyści z ich stosowania są oczywiste. W opracowaniu są już nawet maszyny kroczące (min. robot "Big Dog", pomyślany jako "muł" do noszenia broni i amunicji).

Jeszcze raz powraca problem rozsądnego gospodarowania ograniczonymi zasobami – rozwój tego typu technologii nie wymaga dużych nakładów finansowych, szczególnie w przypadku pojazdów latających. Gdybyśmy intensywniej rozwijali naszą własną technologię tego typu pojazdów, to nie musielibyśmy kupować bezzałogowce od izraelskiego koncernu ADS dla naszych żołnierzy w Afganistanie. Puki co powstało kilka naszych własnych i obiecujących prototypów, ale gdybyśmy przeznaczyli na to więcej środków, to postęp byłby zdecydowanie szybszy.

Większa troska o "bezpieczeństwo cybernetyczne"

Na początek trzeba stwierdzić, że termin "cyberwojna" jest nadużyciem (Polecam tekst Robert Grahama, specjalisty od zabezpieczeń, na ten temat) gdyż coś takiego jak "cyberbroń" nie istnieje. Istnieje jednak bardzo specjalistyczna gałąź wiedzy z dziedziny informatyki, która może być używana do atakowania i obrony sieci i systemów komputerowych, tak prywatnych jak i publicznych. Nasze życie w coraz większym stopniu zależy od systemów informatycznych nadzorujących min. pracę elektrowni i linii przesyłowych, przemysłu, banków i giełd papierów wartościowych itp. Część z tych systemów jest – na razie – oddzielona od Internetu, ale korzyści z podłączenia ich do globalnej sieci są zbyt oczywiste i dlatego można się spodziewać integracji z nią, która może otworzyć pole do popisu dla komputerowych włamywaczy i dywersantów. 

Mówiąc krótko, trzeba rozwijać odpowiednie kadry specjalistów ds. zabezpieczeń systemów komputerowych pracujących dla rządu i wojska. "Cyberwojna", jeżeli mamy się tego terminu trzymać, wymaga nakładów nie na kosztowny sprzęt ale na kadry, które mają być sprytniejsze od przeciwnika, którym mogą być hakerzy pracujący dla obcego rządu lub grup terrorystycznych i przestępczych.

Należy przy tym uniknąć pułapki polegającej na zastosowaniu schematów myślenia z wojny konwencjonalnej w wymiarze cybernetycznym (np. haking jest zajęciem oportunistycznym – hakerzy i krakerzy włamują się tam gdzie im łatwiej, a nie w konkretne miejsce).

Osobnym zagadnieniem jest rozwój kryptografii – w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku polscy kryptolodzy złamali sowieckie szyfry, co dało przewagę wojsku polskiemu. Pamiętajmy o tej lekcji z historii także w XXI wieku.

Bardziej realistyczne podejście do naszych sojuszy i partnerów

Musimy sobie powiedzieć jasno: musimy skończyć z bezkrytycznym zaufaniem wobec Amerykanów i ich polityki zagranicznej. Zresztą jeżeli uważamy, że więzi z USA są dla nas istotne pod względem strategicznym, to dlaczego mamy popierać nieodpowiedzialną politykę amerykańską, która na dłuższą metę osłabia naszego sojusznika?

USA obecnie przeżywa nie tylko głęboki kryzys gospodarczy, ale też kryzys swojej mocarstwowej roli, spowodowany przez nierozważna unilateralną politykę Georga W. Busha. Polityka ta, którą profesor Stephen Walt poddał na łamach Foreign Policy miażdżącej i dobrze uargumentowanej krytyce, naraziła USA na erozje miękkiej siły ("soft power", w rozumieniu Josepha Nye’a), zmarnowanie gigantycznych zasobów pieniężnych i po prostu stracenia bezcennego czasu na operacje która nie przyniosła żadnych konkretnych korzyści. Irak jest obecnie jednym z najbardziej skorumpowanych, najniebezpieczniejszych i niestabilnych państw świata.

Dla USA Polska nie jest krajem zasługującym na specjalne traktowanie, a puste gesty w postaci przesyłania nam zdezelowanego sprzętu, który Amerykanie u siebie najprawdopodobniej by złomowali, powinny budzić zażenowanie. 

Jesteśmy w końcu członkami UE, która rozwija własne struktury bezpieczeństwa w wymiarze militarnym. Polska powinna więc bardziej aktywnie uczestniczyć w tych inicjatywach, w szczególności w ramach Trójkąta Weimarskiego. Nieprzypadkowo w niektórych podpunktach niniejszego wywodu zwracam uwagę na konieczność rewizji naszego stosunku do Amerykanów i konieczność większego zaangażowania się w europejskie inicjatywy z dziedziny bezpieczeństwa i wojskowości.

 Amerykanie tak czy siak mają wobec nas zobowiązania wynikające z członkostwa w NATO, ale nasze więzy z Francją i Niemcami są po prostu silniejsze. W Polsce do UE podchodzi się jako do maszynki udzielającej nam pomocy finansowej, w której to nasi politycy mają "bronić polskich interesów" (a im głośniej, tym niby lepiej). Zapomina się o tym, że nie można być traktowanym poważnie, jeżeli nie uczestniczy się w strategicznie istotnych filarach integracji.
 

Mr. Obama idzie na wojnę

1 Grudnia b.r. w swoim przemówieniu prezydent USA Barrack Obama obiecał dodatkowe 30.000 żołnierzy oraz konkretny termin wycofania większości sił i przekazania w pełni władzy Afgańczykom.

Szczerze mówiąc mam poważne wątpliwości, czy samo postawienie na zwiększenie liczebności sił NATO jest rozwiązaniem problemu.

Jeżeli chcemy być realistami, i pod tym kątem analizować sytuacje w tamtym regionie świata, to najpierw musimy spojrzeć na geograficzne położenie Afganistanu i sąsiadujące z nim kraje i ich interesy. Afganistan leży na styku wpływów Rosji, Iranu, Pakistanu, Indii i Chin, stanowiąc obszar rozdzielający te strefy i stojąc na szlaku tranzytowym między tymi państwami.

 Przede wszystkim ewentualny powrót Talibanu do tego kraju wzmocniłby pozycje Iranu i Pakistanu. To nie jest na rękę Indiom, które mają trwający od 60 lat konflikt z Pakistanem o Kaszmir, z kolei dla Pakistanu islamskie organizacje bojowe są elementem przeciwwagi dla Indii, znacznie bardziej ludnych i zasobnych. Nie wykluczone jest – jak sugeruje Daniel Twining – że to właśnie Indie będą musiały wziąć na siebie część odpowiedzialności za Afganistan w przyszłości, gdyż leżało by to w ich interesie.

Należy powtórzyć jeszcze raz, że wszelkie budowanie scentralizowanego organizmu państwowego w Afganistanie jest praktycznie nie możliwe w akceptowalnym przedziale czasowym; tamtejsze społeczeństwo od wieków jest przyzwyczajone do klanowej i plemiennej struktury, w której najwyższą powszechnie tam akceptowaną instancją jest zgrowadzenie zwane Loją Dżirgą. Tak więc trzeba zapomnieć o demokracji w stylu zachodnim, tym bardziej, że ostatnie wybory prezydenckie odbyły się w atmosferze skandalu i oskarżeń o manipulacje.

Stabilizację w Afganistanie może więc przynieść nie tylko zaangażowanie zainteresowanych nią państw ościennych, czy militarne akcje przeciw Talibom, ale po prostu dogadywanie się z lokalnymi przywódcami plemiennymi, organizowanie spośród nich opozycji antytalibskiej czy wykorzystywanie animozji do osiągnięcia lokalnej równowagi, tak aby zmniejszać swoją obecność wojskową bez obawy o destabilizacje.  NATO nie może sobie pozwoli na długotrwały i wyczerpujący konflikt, grożący demoralizacją i kompromitacją Sojuszu. Dodajmy do tego jeszcze wspomnianie wcześniej balansowanie z dystansu ("off-shore balancing") polegające na zangaarzowaniu regionalnych aktorów i szybkich akcjach militarnych w formule uderzeń lotniczych i sił specjalnych.

Jednak obawiam się, że wojna w Afganistanie zużyje czas i środki jakie Ameryka mogła by przeznaczyć na problemy strategiczne w innych regionach świata. I tak Japonia zaczyna okazywać chęć przemyślenia traktatu obronnego z USA, który jest solą w oku z jednej strony japońskich pacyfistów, a z drugiej strony "normalistów" pragnących "normalnej", zremilitaryzowanej Japonii.

Wśród innych sygnałów widać jak Turcja, tradycyjnie znajdująca się na pograniczu Orientu i Zachodu, spogląda coraz dalej w kierunku tego pierwszego, co może spowodować utratę sojusznika w tym regionie świata przez państwa Zachodnie. Nawet Brazylia zaczyna czuć się pewniej na półkuli zachodniej, nie mówiąc o Rosji i powoli wzrastających potęgach Chin i Indii.

Na razie te trendy nie grożą pozycji numer jeden USA w ładzie światowym, ale powoli te procesy będą przyczyniały się do osłabienia atrakcyjności relacji z Ameryką dla mniejszych państw.

Wielobiegunowość nie jest sama z siebie zła, ale z punktu widzenia takiego kraju jak Polska, dla którego zaangażowanie USA w Europie jest istotne dla naszego bezpieczeństwa, osłabienie Ameryki jest nie po drodze, przynajmniej przez najbliższe 20-30 lat. Oczywiście trzeba tu podkreślić, że przez ostatnie lata nasze stosunki z USA odbywały się na zasadzie że my bierzemy na siebie trudne wyzwania militarne, bez zasadniczego targowania się o więcej, a od USA otrzymamy ledwie kilka sztuk starego sprzętu oraz MSBSWM czyli "Moralną Satysfakcje Bycia Sojusznikiem Wielkiego Mocarstwa". Nie chcę mi się znowu powtarzać, ale muszę, że czas z tym skończyć.

Do poczytania:

Dlaczego nie powinniśmy bardziej angażować się w Afganistanie?

Daniel Twining: What is Obamas’ real exit strategy for afghanistan and why it matters to India

Stephen Walt: The hidden costs of the afghan escalation.

Afghanistan’s politico-military answer, by Lawrence Sellin

Remilitaryzacja Japonii

Michael Elliott: Rethinking an Alliance

Japan’s Relationship With U.S. Gets a Closer Look

Iran, Afghanistan to test Turkish-U.S. ties

Dlaczego nie powinniśmy bardziej angażować się w Afganistanie?

No i proszę, wśród państw NATO trwa "zrzutka" na dodatkowe siły które miały by pójść na wojnę do Afganistanu. Tymczasem Polska od pewnego czasu realizuje idee pójścia na pierwszą linię, bez zastanowienia się nad celowością i dostępnymi środkami.

Po pierwsze: naszego kraju najzwyczajniej w świecie nie stać na skrajnie niebezpieczne i ryzykowne misje zagraniczne. Polska armia jest w praktycznej rozsypce, po zniesieniu poboru, w sytuacji braku sprzętu i funduszy. Priorytetem Wojska Polskiego powinien być konstytucyjny obowiązek obrony narodowej, co raczej trudno przedsiębrać, gdy na generała przypada 1,23 szeregowca. Nie chcę tu argumentować, abyśmy pospiesznie wycofali się z Afganistanu; chodzi mi o to, aby zdawać sobie sprawę z istotnych ograniczeń.
 

Po drugie: Powinniśmy skończyć z postawą wypełniania niby to koniecznych powinności wobec naszych sojuszników, w sytuacji, gdy nie mamy nic konkretnego w zamian, poza tak czy siak obowiązującymi zobowiązaniami w ramach NATO. Stosunki międzynarodowe nie opierają się na wzajemności – ma ona miejsce wtedy, gdy drugiej stronie to się opłaca. Afganistan jest bardziej problemem amerykańskim niż polskim.

Po trzecie: Amerykanie sami muszą przemyśleć, co powinni zrobić w Afganistanie. Najwyraźniej prezydent Obama zaakceptował pomysły wojskowych, aby zwiększyć obecność wojskową w tym kraju, na wzór iracki. Koncepcja przeciwdziałania partyzantce jaka krystalizuje się w głowach ekspertów i wojskowych z Pentagonu polega na budowaniu silnego państwa, oraz "zdobyciu serc i umysłów" społeczeństwa, co oczywiście idzie w parze z obecnością wojskową. Tymczasem wcale nie musi to zakończyć się powodzeniem.

Sama obecność wojskowa jest uciążliwa dla ludności danego kraju.  Może dostarczać propagandowego argumentu talibom i Al-Kaidzie, którzy to będą utrzymywać, że faktycznym celem obecności wojsk zachodnich jest neokolonializm oraz bardzo głęboka ingerencja w tamtejsze społeczeństwo. Poza tym zawsze zdarzy się sytuacja, że bomby spadną tam gdzie nie trzeba, zawsze dojdzie do ostrzelania cywili, zawsze ktoś popełni błąd kosztujący życie niewinnych ludzi. To wszystko osłabia pozycje obcych wojsk w oczach ludności cywilnej.

Zasadniczo budowanie państwa polega na tworzeniu scentralizowanego aparatu państwowego. I tu jest haczyk: tworzenie takiego organizmu naturalną koleją rzeczy wadzi z wolą społeczeństwa, które przyzwyczajone jest do bardziej luźnej, wręcz plemiennej struktury społecznej, co z kolei jest naruszeniem punktu drugiego, "wygrywania serc i umysłów". Co więcej, tworzenie państwa oznacza też homogenizacje społeczną (co jest kłopotliwe w społeczeństwie podobnym do afgańskiego), oraz sprzyja narastaniu napięć pomiędzy peryferiami a centrum, nie mówiąc o tym, że demokratyzacja i decentralizacja są raczej luksusem ustabilizowanych społeczeństw.. Budowanie państwa wygląda na strategie bardziej rozsądną niż stosowanie brutalnej siły, ale nie oznacza wcale, że jest automatycznie przez to skuteczniejsza. Naturalnie będziemy musieli poczekać na ogłoszenie nowej strategii afgańskiej przez Barracka Obamę, 1 Grudnia b.r. – wtedy będziemy mogli szerzej na ten temat porozmawiać.

Należy zadać sobie fundamentalne pytanie: co jest celem misji NATO w Afganistanie? Na pewno absolutnym minimum jest zapobieżenie powrotu Al-Kaidy do tego kraju, gdzie mogła by szkolić nowych terrorystów. Tylko że szkopuł tkwi w tym, że globalna i zdecentralizowana Al-Kaida nie potrzebuje stałych obozów szkoleniowych w jednym kraju, a poza tym jeżeli problem afgański zredukujemy do tego jednego problemu, to logicznie rzecz ujmując nie ma znaczenia, kto rządzi w Kabulu. Grunt, aby nie było terrorystów. 

Rozwiązaniem może być lansowane przez realistów balansowanie z oddali ("off-shore balancing"), zmniejszanie obecności wojskowej (!) i poprzestanie na "przekupieniu" lokalnych sił w zamian za utrzymanie spokoju i względnej stabilności, dogadywanie się z różnymi frakcjami itp. Sytuacja w Iraku zaczęła się stabilizować przed przegrupowaniem wojsk ("surge"), dlatego, że zaczęto wchodzić w układy z lokalnymi grupami sunnickimi, które porzuciły walkę z siłami koalicji w zamian za pewną legitymizacje i zostawienie w spokoju.

Na koniec można powiedzieć, że obliczu powyższych wątpliwości i spostrzeżeń pchanie się Polski na pierwszą linię w Afganistanie jest nierealistyczne i nieracjonalne. Możemy być dalej lojalnym sojusznikiem USA i partnerem w NATO, bez potrzeby podejmowania działań ponad nasze siły.

Do poczytania:

http://www.rp.pl/artykul/55330,397625_Sojuszniku__maszeruj_do_Afganistanu.html

http://www.rp.pl/artykul/55330,397982_Zachod_zbiera_sily_na_wojne_.html

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Szef-NATO-do-Afganistanu-trzeba-wyslac-wiecej-zolnierzy,wid,11724695,wiadomosc.html http://www.nytimes.com/2009/11/11/world/asia/11policy.html?_r=1&ref=world

http://walt.foreignpolicy.com/posts/2009/08/18/the_safe_haven_myth

http://afpak.foreignpolicy.com/posts/2009/11/24/counterinsurgency_is_a_bloody_costly_business

http://en.wikipedia.org/wiki/Counterinsurgency
 

Chiny a sprawa gruzińska.

Twierdzenie że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia jest tak trywialne, źe nie wypada go uzasadniać. Niedawno przeczytałem artykuł autorstwa chinskiego eksperta Yu Bina w "Asia Times" pt. "China still on-side with Russia", który jest tego przykładem.

Mowiac skrótowo, pan Yu Bin pisze w nim o przyczynach powsciagliwoci Chin w czasie kryzysu w Osetii. Według niego Chiny są bez wątpienia beneficjentami obecnej sceny międzynarodowej, dlatego więc od lat w obliczu konfliktów, czy to ostatnio w Gruzji, czy gdzie indziej, neutralność i powściągliwość jest naturalnym wyborem.

Dla Yu Bina relacje w ramach szanghajskiej Organizacji Współpracy są po priostu normalne i nic poza tym, "w przeciwieństwie do NATO SzOW nie stanowi bloku militarnego, gdzie członkowie są odpowiedzialni z wzajemną obronę". Z pewnością dla Rosji na rękę byłoby powstanie "anty-NATO", jednak zarówno wymienione przez Yu Bina pryncypia polityki zagranicznej Chin, w połączeniu z nieudanym włączeniem Iranu do tej organizacji przekreślają tą wizję.

W oczach Yu Bina Rosja i Zachód sa jednościa, a zimną wojne, podobnie jak dwie wojny światowe nazywa "wojnami domowymi Zachodu". Z naszej perspektywy Rosja nie jest częścią Zachodu, a upadek imperium radzieckiego był okazją dla nas, aby wyrwać się spod dominacji rosyjskiej. Opinia tego Chińczyka nie dziwi, gdyż skoro nie bierze on pod uwagę różnic pomiędzy nami a Rosją i sprzecznych interesów geostrategicznych, więc próby ucieczki Gruzji w kierunku Zachodu są nieczytelne, podobnie jak interesy Polski i innych krajów chcących zdywersyfikować swoje źródła energii. W artykule pojawia się pogląd gdzie koniec imperium radzieckiego jest ostateczny, a kraje zachodnie, min. poprzez rozszerzanie NATO traktują Rosje jako wroga.

Nie wiem, na ile pan Yu Bin spędził czasu na studiowaniu problematyki naszego regionu, ale w naszej perspektywie od końca zimnej wojny trwa cicha batalia o nowy system bezpieczeństwa w Europie. Rozszerzanie NATO i UE jest środkiem mającym na celu utworzenie wspólnoty bezpieczeństwa krajów Europy, a więc takiej, gdzie wysoki stopień instytucjonalizacji, połączony z ładem ekonomicznym i wspólnym systemem wartości zapewnia wieczysty pokój.

Ze zrozumiałych względów Rosja nie może być członkiem ani UE ani NATO, forma strategicznego partnerstwa i multilateralnej współpracy, np. w formie Partnerstwa dla Pokoju, jest w tym wypadku jedyną opcją, ale co zrobić w sytuacji, gdy Moskwa chce odrestaurować swoją strefę wpływów, traktując zachowanie sąsiadów jako niesubordynacje?

Niestety, Rosja wybrała drogę odbudowy imperium, a autorytaryzm idzie w parze z tym zjawiskiem, gdyż demokracja jest spoiwem państw wspólnoty atlantyckiej, a Rosja postawiła się poza tym systemem. Dodatkowo fala demokratyzacji wygasła, a Amerykanie utknęli w Iraku i Afganistanie, a Unia Europejska przeżywa kryzys własnej tożsamości. Innym problem jest to, źe autokratyczne rządy Wschodu interpretują "kolorowe rewolucje" i inne tego typu wydarzenia za rodzaj mieszania się w wewnętrzne sprawy.

Na Zachodzie nikt nie potrzebuje zimnej wojny z Rosją, Rosja zaś stara się ugrać conieco, zanim kryzys demograficzny, i osiągnięcie maksimum wydobycia ropy i gazu nie pogorszą obecnej sytuacji. Dla Chińczyków zaś zachodnia troska o demokracje i system bezpieczeństwa oparty na obecności USA w Europie jest abstrakcją, nie wartą zaogniania stosunków z Rosją, dlatego więc nie wydaje mi się, abyśmy mogli liczyć na pomoc Pekinu w tej sprawie – takie przymeślenia mi się nasuwają