Blog Doktora No

Blog geeka o komiksach, filmie, anime oraz nauce i technice - A Geek's blog about anime, film, sci and tech

Kłopoty szefa „Blackwater”, albo Machiavelli by się uśmiał (aktualizacja)

W piątkowej "Rzeczpospolitej" ukazał się artykuł o kłopotach właściciela firmy ochroniarskiej "Blackwater". Otóż, anonimowi pracownicy, pod przysięgą, zeznali że w firmie panuje atmosfera przyzwolenia na nadużycia, posiadanie nielegalnej broni, zażywanie środków dopingujących i zabijanie dla zabawy, oraz że szef, Erik Price, uważa siebie za współczesnego krzyżowca prowadzącego wojnę z całym islamem.

W tym samym czasie amerykańscy (i nie tylko) żołnierze ryzykują życiem, aby w ramach wojny czwartej generacji odebrać terrorystom argumenty propagandowe, min. poprzez unikanie strat wśród ludności cywilnej. Nie trzeba dodawać, że brak odpowiedzialności, połączony z takim a nie innym nastawiem pracowników Blackwater skutecznie niweczy wszelkie starania żołnierzy (których z kolei łatwiej jest ukarać za ewentualne zbrodnie i nadużycia) i oddala zwycięstwo Amerykanów.

Dodatkowo powyższe zeznania (dostępne na stronie gazety "The Nation") to woda na młyn islamistów; a problemu by nie było, gdyby nie neoliberalna ortodoksja, nakazująca prywatyzowanie wszystkiego co się da, połączona z ewidentnym "kolesiostwem" (o kulisach militarnego outsourcingu napisał swego czasu Piotr Wołejko).

Konwencje genewskie jako najemnika traktują osobę, która dobrowolnie i za pieniądze po prostu walczy po jednej ze stron dla korzyści materialnych i osobistych i nie jest członkiem sił zbrojnych danego państwa. Pracownicy Blackwater działają w szarej strefie, bo są po prostu uzbrojonymi cywilami i do odpowiedzialności można pociągnąć ich tylko na gruncie prawa cywilnego i karnego państwa gdzie popełnią przestępstwa. Jako że Irak ma nawet problemy z zapewnieniem bezpieczeństwa własnym obywatelom, a USA nie mają zwyczaju deportować swoich własnych obywateli, to w praktyce otrzymujemy wręcz bezkarność.

Poza tym prywatyzacja wcale nie oznacza większej opłacalności; Blackwater się ceni, i wynagrodzenie wynosi więcej niż żołd żołnierza US Army, poza tym kadry tej firmy to w większości byli żołnierze, a więc ludzie, w który rząd amerykański zainwestował kupę pieniędzy poprzez szkolenie itp. Gdzie więc tu opłacalność? Daleki jestem od demonizowania prywatnych agencji ochroniarskich, ale widać gołym okiem że w tej dziedzinie sprawy zaszły zbyt daleko. I nie trzeba szukać przykładów w odległej Ameryce; nie tak dawno temu ochroniarze firmy Zubrzyckiego szturmowali budynek KDT, używając granatów gazowych, na które to pozwolenia nie mieli.

A skąd Machiavelli w tytule? Otóż już 500 lat temu tenże filozof zauważył trafnie, że z punktu widzenia racji stanu najemnikom po prostu nie można ufać…

 

Do poczytania:

http://www.rp.pl/artykul/345570.html
http://s3.amazonaws.com/thenation/pdf/JohnDoe1Declaration.pdf
http://s3.amazonaws.com/thenation/pdf/JohnDoe2Declaration.pdf
http://niepoprawni.pl/category/tagi-z-blogow/blackwater 

Sprostowanie:

Zrobiłem mały błąd: najemnicy w/g Konwencji Genewskich nie są członkami sił zbrojnych danego państwa. W niczym to oczywiście nie zmienia problemu odpowiedzialności najemników. Za pomyłkę przepraszam.

Artykuł 47 – Najemnicy
1. Najemnik nie ma prawa do statusu kombatanta lub jeńca wojennego.
2. Określenie "najemnik" dotyczy każdej osoby, która:
(a) została specjalnie zwerbowana w kraju lub za granicą do walki w konflikcie zbrojnym;
(b) rzeczywiście bierze bezpośredni udział w działaniach zbrojnych;
(c) bierze udział w działaniach zbrojnych głównie w celu uzyskania korzyści osobistej i otrzymała od
strony konfliktu lub w jej imieniu obietnicę wynagrodzenia materialnego wyraźnie wyższego od tego,
które jest przyrzeczone lub wypłacane kombatantom mającym podobny stopień i sprawującym podobną
funkcję w siłach zbrojnych tej strony;
(d) nie jest obywatelem strony konfliktu ani stałym mieszkańcem terytorium kontrolowanego przez
stronę konfliktu;
(e) nie jest członkiem sił zbrojnych strony konfliktu;
(f) nie została wysłana przez państwo inne niż strona konfliktu w misji urzędowej jako członek sił
zbrojnych tego państwa

 

 

Granie grami w polityce.

Pan Konrad Godlewski w swoim wpisie pobolewał co nieco nad tym, że Tybetańczykom grozi zaszufladkowanie, na wskutek chińskiej propagandy, do kategorii „terrorystów”, i co za tym idzie kompromitacja w oczach zachodniej opinii zagranicznej. Z tego co wiem, powszechny stereotyp Tybetańczyków raczej odbiega od tego, a słowa oficjalnych czynników z Pekinu są traktowane z dużą dozą nieufności.

Jednak nie o tym mam zamiar napisać. Pan Godlewski zauważył, że w popularnej grze z serii „Command&Conquer” walka toczy się pomiędzy USA, Chinami i islamistami z GLA, z czego gra święci braterstwo broni między Chinami a USA w walce ze wspólnym wrogiem spod znaku zielonej flagi. Pan redaktor insynuuje, że jest to przesłanka do tego, że na Zachodzie pewni ludzi zrównają Tybetańczyków z Al-Kaidą…

Czy Zachód kupi bajkę o tybetańskich terrorystach?

To się dopiero okaże. Są niemniej pewne podstawy, by przypuszczać, że dla niektórych obywateli państw Zachodu wszyscy “terroryści” to jedna parafia – Baskowie, Palestyńczycy, Kurdowie, Ujgurzy, Czeczeni, Tybetańczycy…

Niedawno grałem sobie w grę strategiczną “Command & Conquer: Generals”. Zaczyna się od terrorystycznego ataku atomowego na Pekin. Przeprowadza go Global Liberation Army (GLA), taka niby-Al-Kaida. Chińczycy wypierają wroga z Xinjiangu, a potem gonią „Ali Babę” po państwach Azji Środkowej.

W drugiej części gry, wcielamy się w GLA i dajemy opór Chinom, by w finalnym etapie zdobyć Kosmodrom Bajkonur i ostrzelać świat toksycznymi rakietami.

W etapie trzecim ratujemy Ziemię niszcząc stolicę GLA. Tym razem dowodzimy siłami USA, ale w odpowiednim momencie przychodzi bratnia pomoc z ChRL. Terroryści środkowoazjatyccy zostają pokonani…

Ta gra nie jest made in China.

Ciekaw jestem, jak Pan Godlewski wyobraża sobie sprzedaż gry w Chinach, w której gracz „kropi” z amerykańskich czołgów do chińskich… Z grami komputerowymi miałem do czynienia już dość dawno temu, i aktualnie nie mam czasu na granie, ale pozwolę sobie zauważyć, że w dawnych czasach gry np. wojenne były bardzo „amerykanocentryczne”, wystarczy wspomnieć takie tytuły jak „M1 Tank Platoon”, „F-19 Stealth Fighter”, „Team Yankee”, „F-15 Strike Eagle” etc. etc. które to niezmiennie fabułę opierały na kropieniu w Sowietów lub w coś na Bliskim Wschodzie.

Zrzut z gry „F-15 Strike Eagle II”, rok wydania: 1991, producent: „Microprose”.

Pomijając kwestie geopolityczne, sympatie polityczne odbiorców odgrywają istotną role w zbycie danej gry. Słyszałem no tym, że zrobiona na kanwie „Pustynnej Burzy” i obfitująca w nawiązania do amerykańskich powodzeń i niepowodzeń na Bliskim wschodzie gra „Desert Strike” doczekała się protestów i bojkotów…

Swego czasu grałem przez Internet z pewnym Chińczykiem w FreeCiv. Tamten facet wybrał sobie jako nacje Chiny, podczas gdy ja któryś z krajów europejskich. Jedną z postaw sukcesu danej gry jest możliwość identyfikacji gracza z nią i jej bohaterami.

Mówiąc krótko: wyciąganie wniosków na podstawie fabułek gier komputerowych, które mają przede wszystkim bawić i dobrze się sprzedawać, jest co nieco śmieszne. Armia amerykańska firmuje grę „Americas Army”, Hamas, Hezbollah i Al-Kaida oraz Iran wydają swoje gry… I co z tego? Globalni gracze na rynku gier muszą robić gry takie, jakie będą podobać się każdemu, w tym Chińczykom i Arabom. Proszę mi wierzyć, w krajach arabskich popularne są dodatki do strzelanin 3D, w których gracz jest po stronie przeciwników Amerykanów w Iraku i Afganistanie (ciekawostka: w Iraku popularnością cieszy się pewna gra, gdzie można wcielić się w irackich policjantów i żołnierzy, i dać łupnia sadrystom czy al-Kaidzie).

P.S. Jak by ktoś miał pytania o moje zdanie na temat „solidarności z Tybetem” itp. to powiem krótko: trzeba było tym myśleć, kiedy MKOL przyznawał Pekinowi organizacje olimpiady 2008. A teraz to jest musztarda po obiedzie.