Blog Doktora No

Blog geeka o komiksach, filmie, anime oraz nauce i technice - A Geek's blog about anime, film, sci and tech

ZŁE FILMY: „Inwazja na USA” (1985)

Invasionusa

Ach te lata 80-te zeszłego wieku…! Czas w którym powstało najlepsze, bo najzabawniejsze kino akcji (nooo jeszcze takie robiono przez większą część następnej dekady, a i nawet teraz zdarzają się rodzynki złego kina akcji, gdyż pewne trendy są ponadczasowe. 😀 ) oraz ostatnie lata zimnej wojny między USA a ZSRR, dostarczającej gotowych i klarownych schematów fabularnych tj. Strasznych Rosjan Chcących Zniszczyć Biedną Małą Amerykę. 🙂

Dlatego dziś połączymy te dwa wątki, zajmując się filmem z udziałem Chucka Norrisa, wyprodukowany przez wytwórnie Cannon Films w czasach gdy była pod zarządem rodzeństwa Menahema i Yorama Golanów, których modelem biznesowym było agresywne eksploatowanie niszy jaką było ówczesne kino klasy B i kasety VHS. Czyli, na „chłopski rozum”, produkowanie filmów minimalnym nakładem środków z użyciem równie tanich scenariuszy, czemu zawdzięczamy takie klasyki złego kina jak omawiany ostatnio „Amerykański Ninja”, „Delta Force” i „Delta Force 2”, „Kopalnie Króla Salomona” (podróba Indiany Jonesa), serię „Zaginiony w Akcji” i dzisiejszy eksponat, czyli „Inwazja na USA” („Invasion U.S.A.”) z Chuckiem Norrisem.   :mrgreen: Czytaj dalej

ZŁE FILMY: „Delta Force 2” (1990)

Wytwórnia filmowa Cannon Films, zachęcona sukcesem pierwszej odsłony przygód komandosów z jednostki Delta, postanowiła wyprodukować sequel, tym razem opowiadający o walce z baronem narkotykowym z Kolumbii, niejakim Cotą. Film zaczyna się tradycyjnie od loga wspomnianej powyżej wytwórni Cannon Films – co wprowadza widza w specyficzny nastrój epoki VHSów i nocnych projekcji w Polsacie – po czym przechodzimy do karnawału w Rio (oczywiście, mówimy tu o karnawale, jaki można zainscenizować za garść dolarów), gdzie agenci DEA chcą aresztować w.w. Kolumbijczyka, ale zostają zastrzeleni w spowolnionym tempie.

W następnych scenkach rodzajowych widzimy jak boski Chuck Norris (występujący jako pułkownik McCoy) bije na kwaśne jabłko kilku skinheadów w chińskiej restauracji, a w międzyczasie Cota relaksuje się zabijaniem wieśniaków i ich dzieci, i gwałceniem ich żon (i w odwrotnej kolejności pewnie też , gdyż jest Złym z durnego filmu akcji). Rutynową prezentacje antagonistów mamy już za sobą.

Przy okazji wychodzi, że reżyser, brat Chucka – Aaron – jest raczej mizernym filmowcem, a cały film to potwierdzenie tezy o zgubnym wpływie nepotyzmu na sztukę. Lubuje się on się bowiem w ujęciach w zwolnionym tempie, tak ogólnie zresztą to cały film ma powolne tępo akcji. Powtórzę to jeszcze raz, żeby wiernie oddać moje odczucia: pooowooooooolne. Niby to ma być film akcji, ale tu tak wooolnooooo się ta akcja rozwija, więc w sumie akcji w nim nie ma.

Poza tym ma jeszcze jedną wadę: brakuje tu muzyki Alana Silvestriego z poprzedniego odcinka, jest tylko jakieś pogrywanie na flecie i syntezatorkowe smęcenie.

…Trailery kłamią!

Wracając do filmu: mamy tu pewne gatunkowe pomieszanie bo nasi komandosi znowu bawią się w gliniarzy, bo pojmali Cotę na pokładzie rejsowego samolotu (wyskakując na spadochronach!). W chwilę potem Cota zostaje zwolniony z więzienia (sic!) po wpłaceniu kaucji. WTF??  Nie jestem prawnikiem, ale czuć tu smród lenistwa scenarzysty na kilometr.

Potem Cota szybko mści się na kumplu Chucka, bezceremonialnie zabijając w jego własnym domu całą rodzinę. Chavez – bo tak mu na imię – leci do bananowej republiki aby pomścić rodzinę, co kończy się zagazowanem w prywatnej komorze gazowej Coty. Następnie pojmani zostają agenci DEA, którzy mają być straceni, więc Ameryka – pod przykrywką misji obserwacyjnej – wysyła Chucka Norrisa i generała Taylora w małym helikopterku (napakowanym komandosami i bronią palną ukrytą pod tapicerką) z misją uratowania zakładników i zrobienia porządku z Cotą.

I tu zaczyna się mój „kłopot” z tym filmem. Jest to typowy przykład eksploatowania rzeczywistych problemów, połączonych z ektrapolowaniem ich ad absurdum i następnie podsuwania radykalnych środków militarnych (tu reprezentowanych przez niezwyciężonego Chucka) jako jedynego rozwiązania owego problemu. To co mnie irytuje to to, że Amerykanie zdaje się właśnie tak postrzegają resztę świata i potem mają problem, bo rzeczywistość to nie film akcji (vide Irak).

Tymczasem Chuck Norris po swojemu penetruje siedzibę Złego, ale wpada do wspomnianej wcześniej prywatnej komory gazowej, po czym zaczyna się proces ulatniania gazu… Ale o to nadlatują dzielni komandosi swoim helikopterkiem, i odwalają akcję rodem z gry komputerowej „Jungle Strike”, ostrzeliwując rakietami willę Złego. 

 

Nie mogłem znaleźć innego zrzutu ekranu, jak kto chce, niech zagra sam w tą grę, wtedy będzie miał akcje i emocje lepsze od tego całego filmu… 

Chuck Norris wydostaje się i uwalnia swój gniew sublimując go w popęd przystający do Bohatera Nieustannej Akcji, owocujący pojmaniem Złego i wydzielenia mu solidnej dawki kopniaków z półobrotu.

Wracamy po chwili do klimatów z „Jungle Strike”, bo o to helikopterek generała Taylora spuszcza dwa sznurowadła robiące za liny (celowo używam określenia „sznurowadła”, bo ich grubość będzie miała za chwilę znaczenie). Związany, wierzgający Cota się odgraża, że wymiga się kaucją po raz drugi. Chuck Norris zastanawia się przez chwilę, czy nie pomóc sprawiedliwości dziejowej i odciąć sznurowadło nożem marki „Rambo”, ale po chwili linka się urywa i egzekucji na Cotcie dokonuje powszechne prawo ciążenia.

I to koniec filmu, no może jeszcze przedtem widzimy jak Cota pooooooooooowoooooooooliii spaaaaaada na zieeeeemieeeee (bo Aaaron Norris postanowił trzymać styl do końca) krzycząc tak, jakby chciał wybudzić ziewającego widza…

Jednym zdaniem: straszny suchar, klasa niżej od pierwszej części i nie warto sobie zawracać tym głowy. Naprawdę.

 

ZŁE FILMY(2): „The Delta Force” (1986)

Dziś mam przyjemność przedstawić „The Delta Force” z 1986 – porządny (jak na klasę filmów B) i kiczowaty akcyjniak z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, ciągnący za sobą specyficzny aromat wypożyczalni wideo i straganów z pirackimi taśmami z epoki transformacji ustrojowej. Głupi jak but, ale jak się fajnie ogląda (po dwóch piwach i  )!

Przy okazji pragnę wspomnieć, że fenomen Chucka Norrisa, odtwórcy głównej roli, od zawsze mnie zastanawia. Przecież ten facet reprezentuje aktorstwo z pierwszej dziesiątki od końca, i charyzmę płyty paździerzowej. Tak sobie myślę, że jego popularność wynika z faktu grania właśnie w takich filmach – głupich, ale zabawnych akcyjniakach które w tamtych czsach spełniały fantazje przeciętnego zjadacza hamburgerów, na których to filmach Chuck może się popisać znajomością wschodnich sztuk walk, w szczególności słynnym kopem z półobrotu.

Sam film zainspirowało autentyczne porwanie amerykańskiego samolotu lecącego do Grecji. Tak jak na filmie, dokonali tego terroryści z Libanu, a samolot leciał od lotniska, do lotniska aż osiadł w Algierii, gdzie zakładników zwolniono po dwóch tygodniach negocjacji. W filmie odtworzono scenę zabójstwa jednego z żołnierzy amerykańskich, lecącego jako pasażer na tym feralnym locie, i scenę w której przed kamerami TV kapitan samolotu udzielał wywiadu z pistoletem za głową. Autentyczna jednostka „Delta” faktycznie była wówczas w stanie najwyższej gotowości, ale ostatecznie jej nie użyto (czego na filmie już nie uświadczymy, bo nie było by sensu robić ). Na początku samego filmu widzimy dramatyczne wycofywanie się komandosów z nieudanej akcji odbicia zakładników w Iranie – od samego początku widać, że ten film ma charakter celuloidowego odwetu na islamistach.

Komentarz zbyteczny…

Jest więc jasne, ten film uzurpujący sobie bezczelnie prawo do bycia zrobionym „na podstawie autentycznych wydarzeń” to typowa fantazja kompensacyjna, w której „nasi chłopcy” odgrywają się na wrogach Ameryki (podobny motyw widać w „Rambo II” i „Rambo III”), bo ostateczny „showdown” odbywa się w „jądrze ciemności”, czyli Libanie, po którym nasi dzielni komandosi jeżdżą raz w tą a raz w drugą stronę, odbijając zakładników, wysadzając w powietrze bazy terrorystów i kopiąc ich na kwaśne jabłko (o czym jeszcze zdążę powiedzieć potem). Po drodze mamy filmik szpiegowski pt. „Nasz człowiek w Bejrucie” (z agentem-popem nadającym komunikaty przez radio w formie psalmów) i rozbijanie się komandosów minibusem Volkswagena po Izraelu udającym Bejrut:

Litemotivem filmu jest bezczelna zagrywka w stylu „cywilizacja judeochrześcijańska kontra islam”, która jest prezentowana tak namolnie, że można by oskarżyć ten film o bycie propagandówką. (I coś w tym musi być, gdyż wytwórnią „Cannon Films”, która ten obraz wyprodukowała, zarządzało dwóch obrotnych Żydów, mających szerokie kontakty w Izraelu)

Przygrywa nam muzyczka skomponowana na syntezatorku przez Alana Silvestriego, który w latach następnych dał nam znakomite soundtracki do takich filmów jak „Powrót do przyszłości”, „Predator” i „Sędzia Dredd”. Fajnie się słucha, ale do filmu melodyjka pasuje raczej średnio. I co gorsza, jest to w praktyce jedyna melodia w filmie, w dodatku bez przerwy powtarzana, co powoduje, że zaczyna po którymś razie najzwyczajniej w świecie denerwować. 

Tam tam-tatam tatam tam taaatam…

Film jest tak nierealistyczny, że w czasie produkcji autentyczny oficer jednostki „Delta” demonstracyjnie opuścił stanowisko konsultanta w ekipie filmowej, gdyż wyobraźnia filmowców, połączona z chęcią pokazania robienia mokrej plamy z terrorystów, brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Widać to po takich idiotyzmach jak „maskujące” żółte butle z tlenem dla płetwonurków, rurki kanalizacyjne z PCV udające działka, czy motocykle z miniaturowymi rakietkami, co wybitnie zbliża ten film do klimatów „Megaforce” (swoją drogą, film na tyle zły, że wart osobnego opracowania). Jeżeli już czepiamy się niezgodności z faktami, to warto zwrócić uwagę na to, że zarówno major grany Chucka Norrisa jak pułkownik grany przez Lee Marvina są za starzy na to aby być członkami „Delty”, gdyż maksymalny wiek dla członków tej formacji to 28-30 lat.

Chuck Norris! I czy trzeba coś dodawać?

Poza tym, sama akcja (a właściwie seria akcji) na filmie zahacza o szczyt niemożliwości, i najzwyczajniej w świecie drażni widza przewlekłością i brakiem decydującego rozwiązania. Komandosi jadą łazikami i motocyklami, komandosi wysadzają ściany, komandosi strzelają, komandosi robią zasadzkę (dzierżąc dzielnie bazooki w dłoniach), komandosi unikają zasadzki, komandosi jeżdżą i tak po kilka razy… 

Ale – spokojnie! – Chuck Norris osobiście wykończy złych terrorystów, w tym głównego bossa, używając swego kopa z półobrotu:

I o to właśnie w tym filmie chodziło od samego początku!  A na koniec pasażerowie i komandosi na pokładzie odbitego Jumbo-Jeta rozpiją cały zapas Budweisera na pokładzie, świętując sukces. Aż się prosi o Homera Simpsona krzyczącego „USA! USA USA!”.

Jednym zdaniem: warto obejrzeć – ale nie na serio, jako dokument epoki w której to filmy akcji były tak głupie że aż fajne.