Od czasu gdy założyłem rubrykę „Złe Filmy” chciałem poświęcić jej łamy zrecenzowaniu i sprowadzeniu do parteru „Rambo”, tylko że to by było za łatwe, i najzwyczajniej w świecie kompletnie niepotrzebne bo John Rambo jest sam w sobie parodią samego siebie, i dlatego nie miałem na to ochoty… 😛
Ach te lata 80-te zeszłego wieku…! Czas w którym powstało najlepsze, bo najzabawniejsze kino akcji (nooo jeszcze takie robiono przez większą część następnej dekady, a i nawet teraz zdarzają się rodzynki złego kina akcji, gdyż pewne trendy są ponadczasowe. 😀 ) oraz ostatnie lata zimnej wojny między USA a ZSRR, dostarczającej gotowych i klarownych schematów fabularnych tj. Strasznych Rosjan Chcących Zniszczyć Biedną Małą Amerykę. 🙂
Dlatego dziś połączymy te dwa wątki, zajmując się filmem z udziałem Chucka Norrisa, wyprodukowany przez wytwórnie Cannon Films w czasach gdy była pod zarządem rodzeństwa Menahema i Yorama Golanów, których modelem biznesowym było agresywne eksploatowanie niszy jaką było ówczesne kino klasy B i kasety VHS. Czyli, na „chłopski rozum”, produkowanie filmów minimalnym nakładem środków z użyciem równie tanich scenariuszy, czemu zawdzięczamy takie klasyki złego kina jak omawiany ostatnio „Amerykański Ninja”, „Delta Force” i „Delta Force 2”, „Kopalnie Króla Salomona” (podróba Indiany Jonesa), serię „Zaginiony w Akcji” i dzisiejszy eksponat, czyli „Inwazja na USA” („Invasion U.S.A.”) z Chuckiem Norrisem. Czytaj dalej
A jaki? A mianowicie „Amerykański Ninja” wyprodukowany w 1985 roku przez znaną już wcześniej na moim blogu wytwórnie filmową Cannon Films z czasów Golana i Globusa, wyreżyserowany przez Sama Firstenberga, z Michaelem Dudikoffem w roli głównej, który to film jest pozycją absolutnie obowiązkową dla każdego wielbiciela złych filmów z epoki VHSów, wczesnego Polsatu i innych zużywaczy głowic w magnetowidzie. 🙂 Czytaj dalej
Dzisiaj wyjątkowo będzie mniej zgrywy, a więcej refleksji gdyż zajmiemy się dziś sprawą bezczelnego wyzyskiwania klasyki popkultury, jakim jest film „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”.
Jak powszechnie wiadomo popkultura lat osiemdziesiątych, która ukształtowała krajobraz masowej rozrywki po dzień dzisiejszy, wydała na świat postać Indiany Jonesa, dzielnego archeologa wzorowanego na postaciach ze starych filmów i seriali klasy B z lat 30-stych i 40-stych XX wieku, stworzonego przez Georga Lucasa, w którego role wcielił się niezapomniany Harrison Ford. Przygody te, reżyserowane przez Stevena Spielberga, stały się wręcz inspiracją dla całego pokolenia obecnych 30 – 40 latkówi i po prostu klasyką dobrego kina przygodowego. Z kronikarskiego obowiązku warto przypomnieć że nakręcono w latach 80-tych XX wieku łącznie trzy filmy z serii: „Poszukiwacze Zaginionej Arki”, „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” i „Indiana Jones i Ostatnia Krucjata”, a następnie mniej lub bardziej udane gry komputerowe (wśród nich klasyk przygodówek „point-and-click”, pt. „Indiana Jones and The Fate of Atlantis”) oraz średnio udany wysokobudżetowy pseudoedukacyjnyii serial telewizyjny „Kroniki Młodego Indiany Jonesa” w latach 90-tych. Czytaj dalej
Dziś proszę państwa przed nami filmidło na swój sposób pionierskie, bo będące pierwszą drugą oficjalną ekranizacją gry komputerowej w dziejach światowej kinematografii. Mowa oczywiście o „Street Fighterze” z 1994, znanym w Polsce jako „Uliczny Wojownik”. Przypominam, że komputerowo-konsolowy pierwowzór to typowa „nawalanka” („beat’em-up”), w której dwie wirtualne postacie sterowane przez graczy starają się nawzajem znokautować ciosem w stylu „trampek w mordę”. Gra jest ciągle popularna i cały czas rozwijana, bijąc rekordy popularności i będąc żywą legendą elektronicznej rozrywki. Trudno nie dziwić się, że producent, japońska firma „CapCom”, skwapliwie skorzystała z okazji do dalszej promocji tytułu, udzielając licencji na realizacje na jej podstawie filmu.
Nadchodzący rok 2012 szykuje nam dwie bardzo obiecujące pozycje w temacie kinematografii na poziomie mułu w bajorze.
Na pierwszy ogień idzie remake „Czerwonego Świtu” z synem Toma Cruisa’a w jednej z ról. Tym razem rolę Sowietów napadających z nienacka na dominujące mocarstwo przyjęli Chińczycy. Co tu jest grane? Widać paranoja Amerykanom skacze w głowach i przyćmiewa rozum, bo wygląda to taj, jakby zapomnieli, że to ich koncerny z własnej woli przenoszą produkcję przemysłową do Chin, a ostatnio głośną okupację pewnego obcego kraju na Bliskim Wschodzie przeprowadzili sami Amerykanie. Czy można w związku z tym to w ogóle traktować poważnie?
Stary mem, ale ciągle aktualny…
Całość jest o tyle śmieszna, że puki co największym zagrożeniem dla Ameryki jest ona sama, a dokładniej jej skorumpowany system polityczny, gdzie lobbyści i wąskie grupy interesów wręcz sponsorują pojedynczych kongresmenów (min. składkami na kampanie), rozdmuchanym na fali 9/11 „kompleksem bezpieczeństwa”, powiększającymi się dysproporcjami społecznymi, deindustrializacją czy podporządkowaniem polityki zagranicznej i wewnętrznej fobiom, psychozom, fantazjom i urojeniom tamtejszej prawicy.
W sumie jestem ciekaw do kogo adresowany jest ten film? Prawicowe oszołomy kolekcjonujące broń palną i ćwiczące się w jej użyciu po okolicznych lasach za wroga prędzej uważają Obamę, który ma czelność być prezydentem USA. Prędzej na widowni będą mniej świrnięte, ale i tak oderwane od rzeczywistości rzesze widowni republikańskiej telewizji Fox News, które to bezkrytycznie łykną co tylko ta stacja wymyśli. A i tak pewnie na film pójdzie bezrozumna publiczność która łatwo łyknie cokolwiek byle by było z wybuchami i „USA,USA, USA!” w tle (vide Autoboty strzelające do Irańczyków)…
P.S. Właśnie się dowiedziałem, że producenci w ostatniej chwili szybko zmienili Chińczyków na Koreę Północną, co powoduje, że film wygląda jeszcze bardziej kretyńsko niż na początku…
„Picture unrelated”
Drugą obiecującą pozycją na niezły filmowy bajzel jest „Battleship”, z piosenkarką Rihanną w jednej z ról głównych, będący adaptacją klasycznej gry „w statki” (Sic!) . Jak widać poprzeczka oczekiwań widowni już jest tak nisko ustawiona, a że przy tym brakuje pomysłów więc Hollywood działa teraz w trybie pełnej desperacji połączonej z marketingowym zesztywnieniem, t.j. krojeniem filmów na miarę już na etapie scenariusza tak, aby pasowały do każdej grupy docelowej jaką da się ująć w badaniach (przykro mi to powiedzieć, ale filmy robione pod specyficzną grupę odbiorców, to zdecydowana mniejszość, a nawet widowiska science-fiction czy fantasy są specjalnie marketingowane i przykrajane tak aby trafiły do szerokiej publiczności). No więc jaki jest następny logiczny krok? Ekranizacja gier stołowych i papierowych…
Trailer:
Cóż, pewnie można się spodziewać, że nie jeden nastolatek krzyknie, że jest lepszy od „Mrocznego Rycerza” i „Avatara” razem wziętych, niejeden pożeracz popkornu po prostu popierdzi i pobeka (ludzie potrafią tak się zachowywać w kinie – serio!) sobie na seansie i tak się koszty filmu zwrócą.
Ciekawe co wymyślą następne? Adaptacje „Monopolu”? A może „Gry w Bierki”? Albo „Chińczyka”…?
„Włoski Spiderman” – czyli parodia podróbek holiwudzkich hitów z basenu Morza Śródziemnego i krajów Trzeciego Świata (patrz Tureckie Gwiezdne Wojny). To tak na przedweekendowe rozluźnienie.
Wytwórnia filmowa Cannon Films, zachęcona sukcesem pierwszej odsłony przygód komandosów z jednostki Delta, postanowiła wyprodukować sequel, tym razem opowiadający o walce z baronem narkotykowym z Kolumbii, niejakim Cotą. Film zaczyna się tradycyjnie od loga wspomnianej powyżej wytwórni Cannon Films – co wprowadza widza w specyficzny nastrój epoki VHSów i nocnych projekcji w Polsacie – po czym przechodzimy do karnawału w Rio (oczywiście, mówimy tu o karnawale, jaki można zainscenizować za garść dolarów), gdzie agenci DEA chcą aresztować w.w. Kolumbijczyka, ale zostają zastrzeleni w spowolnionym tempie.
W następnych scenkach rodzajowych widzimy jak boski Chuck Norris (występujący jako pułkownik McCoy) bije na kwaśne jabłko kilku skinheadów w chińskiej restauracji, a w międzyczasie Cota relaksuje się zabijaniem wieśniaków i ich dzieci, i gwałceniem ich żon (i w odwrotnej kolejności pewnie też , gdyż jest Złym z durnego filmu akcji). Rutynową prezentacje antagonistów mamy już za sobą.
Przy okazji wychodzi, że reżyser, brat Chucka – Aaron – jest raczej mizernym filmowcem, a cały film to potwierdzenie tezy o zgubnym wpływie nepotyzmu na sztukę. Lubuje się on się bowiem w ujęciach w zwolnionym tempie, tak ogólnie zresztą to cały film ma powolne tępo akcji. Powtórzę to jeszcze raz, żeby wiernie oddać moje odczucia: pooowooooooolne. Niby to ma być film akcji, ale tu tak wooolnooooo się ta akcja rozwija, więc w sumie akcji w nim nie ma.
Poza tym ma jeszcze jedną wadę: brakuje tu muzyki Alana Silvestriego z poprzedniego odcinka, jest tylko jakieś pogrywanie na flecie i syntezatorkowe smęcenie.
…Trailery kłamią!
Wracając do filmu: mamy tu pewne gatunkowe pomieszanie bo nasi komandosi znowu bawią się w gliniarzy, bo pojmali Cotę na pokładzie rejsowego samolotu (wyskakując na spadochronach!). W chwilę potem Cota zostaje zwolniony z więzienia (sic!) po wpłaceniu kaucji. WTF?? Nie jestem prawnikiem, ale czuć tu smród lenistwa scenarzysty na kilometr.
Potem Cota szybko mści się na kumplu Chucka, bezceremonialnie zabijając w jego własnym domu całą rodzinę. Chavez – bo tak mu na imię – leci do bananowej republiki aby pomścić rodzinę, co kończy się zagazowanem w prywatnej komorze gazowej Coty. Następnie pojmani zostają agenci DEA, którzy mają być straceni, więc Ameryka – pod przykrywką misji obserwacyjnej – wysyła Chucka Norrisa i generała Taylora w małym helikopterku (napakowanym komandosami i bronią palną ukrytą pod tapicerką) z misją uratowania zakładników i zrobienia porządku z Cotą.
I tu zaczyna się mój „kłopot” z tym filmem. Jest to typowy przykład eksploatowania rzeczywistych problemów, połączonych z ektrapolowaniem ich ad absurdum i następnie podsuwania radykalnych środków militarnych (tu reprezentowanych przez niezwyciężonego Chucka) jako jedynego rozwiązania owego problemu. To co mnie irytuje to to, że Amerykanie zdaje się właśnie tak postrzegają resztę świata i potem mają problem, bo rzeczywistość to nie film akcji (vide Irak).
Tymczasem Chuck Norris po swojemu penetruje siedzibę Złego, ale wpada do wspomnianej wcześniej prywatnej komory gazowej, po czym zaczyna się proces ulatniania gazu… Ale o to nadlatują dzielni komandosi swoim helikopterkiem, i odwalają akcję rodem z gry komputerowej „Jungle Strike”, ostrzeliwując rakietami willę Złego.
Nie mogłem znaleźć innego zrzutu ekranu, jak kto chce, niech zagra sam w tą grę, wtedy będzie miał akcje i emocje lepsze od tego całego filmu…
Chuck Norris wydostaje się i uwalnia swój gniew sublimując go w popęd przystający do Bohatera Nieustannej Akcji, owocujący pojmaniem Złego i wydzielenia mu solidnej dawki kopniaków z półobrotu.
Wracamy po chwili do klimatów z „Jungle Strike”, bo o to helikopterek generała Taylora spuszcza dwa sznurowadła robiące za liny (celowo używam określenia „sznurowadła”, bo ich grubość będzie miała za chwilę znaczenie). Związany, wierzgający Cota się odgraża, że wymiga się kaucją po raz drugi. Chuck Norris zastanawia się przez chwilę, czy nie pomóc sprawiedliwości dziejowej i odciąć sznurowadło nożem marki „Rambo”, ale po chwili linka się urywa i egzekucji na Cotcie dokonuje powszechne prawo ciążenia.
I to koniec filmu, no może jeszcze przedtem widzimy jak Cota pooooooooooowoooooooooliii spaaaaaada na zieeeeemieeeee (bo Aaaron Norris postanowił trzymać styl do końca) krzycząc tak, jakby chciał wybudzić ziewającego widza…
Jednym zdaniem: straszny suchar, klasa niżej od pierwszej części i nie warto sobie zawracać tym głowy. Naprawdę.
Ostrzegam: dziś będzie ostro! Drogi czytelniku! Pamiętaj, że zostałeś ostrzeżony!!
Jak powszechnie wiadomo, w 1977 roku „Gwiezdne Wojny” George Lucasa zawojowały świat, na zawsze zmieniając kino popularne, w szczególności Science-Fiction. Jak to zwykle bywa, wielkie hity znajdują rychło licznych naśladowców i inspirują innych – raz lepiej a raz gorzej. Czy może istnieć ekstremalnie zła podróbka wielkiego hitu, nie licząc produkcji amatorskich? Jak pozuje turecki film „Człowiek, który uratował świat” (tytuł oryginalny: Dünyayı Kurtaran Adam), jak najbardziej może takie coś istnieć.
Mamy tu brzydkich, szczerbatych aktorów (z wyjątkiem Maryli Rodowicz (Sic!)), po chamsku wmontowane skradzione fragmenty „Gwiezdnych Wojen” Lucasa, kartonowe rekwizyty, kiepsko zaaranżowane sceny walk (czyli nie zaaranżowane, a kręcone „na żywca”), kostiumy rodem z dziecięcego teatrzyku, i wszystko jest jak najbardziej produkcją filmową, którą wyświetlano oficjalnie (?) w kinach.
Zaczyna się ostro. Narrator z offu, na tle wyciętych, i rozciągniętych w pionie scen z SW (Ha ha! nie stać było na obiektywy anamorficzne, nawet dla projektora), opowiada nam o kosmicznej wojnie prowadzonej między ludźmi a jakimś Magikiem. Na tle lucasowskich „Wojen” dwóch facetów w hełmach motocyklowych z nałożonymi nań słuchawkami gada jakieś bzdury w stylu „Tu Tajfun, over”, po czym rozbija się się w tureckiej Kapadocji udającej obcą planetę, gdzie poznają piękne kobiety i tamtejszego Obi-Wana, pod kierownictwem którego zaczynają trening polegający na waleniu pięścią w głazy, które wybuchają pod uderzeniem pięści. Efekty specjalne w tych scenach osiągnięto filmując z bliska eksplozje granatów (Sic!), czego nawet Jackassowie by nie robili, ale jak widać to Turek potrafi.
Po drodze partnera bohatera wykańcza Magik przy pomocy kabelków z radiomagnetofonu i tekturki robiącej za robota. W ogóle ludzie złego robią nalot na jakiejś jaskinie gdzie ukrywają się dobrzy, a nasz bohater ucieka wraz z Rodowicz idąc na poszukiwania złotego mózgu…
„…A ja myślałem że chodzi o Złoty Członek…!”
W decydującej scenie bohater dokonuje ablucji w stopionym w.w. złotym mózgu, po czym wyposażony w kartonowy miecz obklejony „złotkiem” z PRLowskich batoników „Mulatek”, staje do ostatecznej walki. Po drodze nasz bohater rozwala markowanymi ciosami „szkieletory”, pluszowe misie pomalowane na bordowo, roboty z celofanu, mumie toaletowe, jakiejś odpustowe diabełki, i na koniec samego „bossa”, przepoławiając go na pół ciosem w stylu karate, po czym odlatuje Sokołem Milenium zajumionym Hanowi Solo. Finał filmu możecie sobie obejrzeć poniżej:
Można powiedzieć, że ten film stworzył nową szkołę montażu filmowego, zwaną umowie „kakofoniczną”. Sceny są cięte jak żyletką (nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie tak było w jakiejś dusznej, zakurzonej kanciapie robiącej za studio montażysty…) bez ładu i składu, z pominięciem podstawowych zasad jakie stosuje się podczas przechodzenia z planu do planu.
Warto zwrócić uwagę na ścieżkę „dźwiękową”: coś takiego, jak miksowanie dźwięków w tym filmie nie istnieje, jak jest muzyka, to nie ma efektów, jak nie ma efektów to jest muzyka. Oczyma wyobraźni widzę wąsatego, spoconego Turka w w.w. dusznej kanciapie użerającego się z radiomagnetofonem… A jaka to muzyka? Bezczelnie ukradziona z „Poszukiwaczy Zaginionej Arki” i kilku innych filmów. Efekt końcowy, wynikający z połączenia podskoków bohatera z tłem muzycznym jest niesamowicie komiczny.
Skąd w tym filmie wzięła się Maryla Rodowicz? Możemy tylko gdybać, że polska piosenkarka udała się do Turcji w celach turystycznych i wpadła w oko filmowcom kręcącym dzisiejsze filmidło. W sumie Maryla jest najładnijszym aktorem w całym tym filmie, problem tylko w tym, że się głupio uśmiecha i nic nie mówi…
Zastanawia mnie, co takiego twórcy filmu mogli sobie myśleć, przystępując do jego realizacji..? O to mamy próbę zrobienia czegoś w klimacie SF, czyli statki kosmiczne, roboty i inne bajery (wszystko kradzione, kiczowate i/lub z tektury, ale to teraz nieważne), a z drugiej strony widzimy coś co wygląda jak włoski film sandałowy skrzyżowany z kung-fu. Trzeba przyznać, rozdźwięk gatunkowy dość poważny…
„PODRUPKI RZONDZOM!!1”
Ciekawe jest to, że reżyser i główny aktor swego czasu seryjnie produkowali przeróbki zachodnich filmów (Turecki Star Trek, Turecki Superman, Turecki Brudny Harry, Turecki Mechanik, Turecki Mad Max, Tureckie Szczęki itp.) podobnymi metodami, min. skradzionymi fragmentami innych filmów, kiczowatymi dekoracjami i rekwizytami oraz aktorstwem poniżej średniej krajowej przedszkoli. Podobno te filmidła cieszyły się powodzeniem w tureckich wypożyczalniach wideo w Niemczech. Tej popularności inaczej, niż turecką dumą narodową, nie da się wyjaśnić…
Jednym zdaniem:
ZŁO, czyste ZŁO! Zachować dla potomności jako wzorzec ZŁEGO FILMU!
Dziś mam przyjemność przedstawić „The Delta Force” z 1986 – porządny (jak na klasę filmów B) i kiczowaty akcyjniak z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, ciągnący za sobą specyficzny aromat wypożyczalni wideo i straganów z pirackimi taśmami z epoki transformacji ustrojowej. Głupi jak but, ale jak się fajnie ogląda (po dwóch piwach i )!
Przy okazji pragnę wspomnieć, że fenomen Chucka Norrisa, odtwórcy głównej roli, od zawsze mnie zastanawia. Przecież ten facet reprezentuje aktorstwo z pierwszej dziesiątki od końca, i charyzmę płyty paździerzowej. Tak sobie myślę, że jego popularność wynika z faktu grania właśnie w takich filmach – głupich, ale zabawnych akcyjniakach które w tamtych czsach spełniały fantazje przeciętnego zjadacza hamburgerów, na których to filmach Chuck może się popisać znajomością wschodnich sztuk walk, w szczególności słynnym kopem z półobrotu.
Sam film zainspirowało autentyczne porwanie amerykańskiego samolotu lecącego do Grecji. Tak jak na filmie, dokonali tego terroryści z Libanu, a samolot leciał od lotniska, do lotniska aż osiadł w Algierii, gdzie zakładników zwolniono po dwóch tygodniach negocjacji. W filmie odtworzono scenę zabójstwa jednego z żołnierzy amerykańskich, lecącego jako pasażer na tym feralnym locie, i scenę w której przed kamerami TV kapitan samolotu udzielał wywiadu z pistoletem za głową. Autentyczna jednostka „Delta” faktycznie była wówczas w stanie najwyższej gotowości, ale ostatecznie jej nie użyto (czego na filmie już nie uświadczymy, bo nie było by sensu robić ). Na początku samego filmu widzimy dramatyczne wycofywanie się komandosów z nieudanej akcji odbicia zakładników w Iranie – od samego początku widać, że ten film ma charakter celuloidowego odwetu na islamistach.
Komentarz zbyteczny…
Jest więc jasne, ten film uzurpujący sobie bezczelnie prawo do bycia zrobionym „na podstawie autentycznych wydarzeń” to typowa fantazja kompensacyjna, w której „nasi chłopcy” odgrywają się na wrogach Ameryki (podobny motyw widać w „Rambo II” i „Rambo III”), bo ostateczny „showdown” odbywa się w „jądrze ciemności”, czyli Libanie, po którym nasi dzielni komandosi jeżdżą raz w tą a raz w drugą stronę, odbijając zakładników, wysadzając w powietrze bazy terrorystów i kopiąc ich na kwaśne jabłko (o czym jeszcze zdążę powiedzieć potem). Po drodze mamy filmik szpiegowski pt. „Nasz człowiek w Bejrucie” (z agentem-popem nadającym komunikaty przez radio w formie psalmów) i rozbijanie się komandosów minibusem Volkswagena po Izraelu udającym Bejrut:
Litemotivem filmu jest bezczelna zagrywka w stylu „cywilizacja judeochrześcijańska kontra islam”, która jest prezentowana tak namolnie, że można by oskarżyć ten film o bycie propagandówką. (I coś w tym musi być, gdyż wytwórnią „Cannon Films”, która ten obraz wyprodukowała, zarządzało dwóch obrotnych Żydów, mających szerokie kontakty w Izraelu)
Przygrywa nam muzyczka skomponowana na syntezatorku przez Alana Silvestriego, który w latach następnych dał nam znakomite soundtracki do takich filmów jak „Powrót do przyszłości”, „Predator” i „Sędzia Dredd”. Fajnie się słucha, ale do filmu melodyjka pasuje raczej średnio. I co gorsza, jest to w praktyce jedyna melodia w filmie, w dodatku bez przerwy powtarzana, co powoduje, że zaczyna po którymś razie najzwyczajniej w świecie denerwować.
Tam tam-tatam tatam tam taaatam…
Film jest tak nierealistyczny, że w czasie produkcji autentyczny oficer jednostki „Delta” demonstracyjnie opuścił stanowisko konsultanta w ekipie filmowej, gdyż wyobraźnia filmowców, połączona z chęcią pokazania robienia mokrej plamy z terrorystów, brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Widać to po takich idiotyzmach jak „maskujące” żółte butle z tlenem dla płetwonurków, rurki kanalizacyjne z PCV udające działka, czy motocykle z miniaturowymi rakietkami, co wybitnie zbliża ten film do klimatów „Megaforce” (swoją drogą, film na tyle zły, że wart osobnego opracowania). Jeżeli już czepiamy się niezgodności z faktami, to warto zwrócić uwagę na to, że zarówno major grany Chucka Norrisa jak pułkownik grany przez Lee Marvina są za starzy na to aby być członkami „Delty”, gdyż maksymalny wiek dla członków tej formacji to 28-30 lat.
Chuck Norris! I czy trzeba coś dodawać?
Poza tym, sama akcja (a właściwie seria akcji) na filmie zahacza o szczyt niemożliwości, i najzwyczajniej w świecie drażni widza przewlekłością i brakiem decydującego rozwiązania. Komandosi jadą łazikami i motocyklami, komandosi wysadzają ściany, komandosi strzelają, komandosi robią zasadzkę (dzierżąc dzielnie bazooki w dłoniach), komandosi unikają zasadzki, komandosi jeżdżą i tak po kilka razy…
Ale – spokojnie! – Chuck Norris osobiście wykończy złych terrorystów, w tym głównego bossa, używając swego kopa z półobrotu:
I o to właśnie w tym filmie chodziło od samego początku! A na koniec pasażerowie i komandosi na pokładzie odbitego Jumbo-Jeta rozpiją cały zapas Budweisera na pokładzie, świętując sukces. Aż się prosi o Homera Simpsona krzyczącego „USA! USA USA!”.
Jednym zdaniem: warto obejrzeć – ale nie na serio, jako dokument epoki w której to filmy akcji były tak głupie że aż fajne.
Niniejszym wpisem inauguruje nowy dział tematyczny na moim blogu: sardoniczne i lekko prześmiewcze recenzje ZŁYCH FILMÓW. Każdy z nas lubi dobre filmy… Ale czasami warto pochylić się nad ZŁYMI FILMAMI, także po to, aby wiedzieć jak wygląda ciemniejsza strona kinematografii. W końcu skąd możemy wiedzieć, jak wygląda dzień, gdy nie wiemy jak wygląda noc, prawda?
Mieliśmy już filmy o pilotach F-14, F-16 i helikopterów Apache, no to pomyślałem sobie, gdy zobaczyłem reklamy tego filmu, że teraz przyszła pora na F-117 i/lub F-22. W związku z tym miałem spore oczekiwania donośnie tego filmu.
A guzik tam.
Pierwszy sygnał ostrzegawczy, wskazujący na to że w istocie rzeczy mamy do czynienia ze złym filmem, to to, że fabuła przypomina kukiełkowy film satyryczny "Team America", tylko że na serio. Drugi, że sprzęt jest futurystyczny i całość ma ambicje bycia science-fiction, co jest źródłem poważnych kłopotów, bo twórcy najwyraźniej nie mają pojęcia o lotnictwie, więc chcą przykryć brak wiedzy konfabulacjami. Trzeci, to to, że filmowcy postanowili radośnie poszaleć komputerami. I to jest już gwóźdź do trumny. O ile grafika komputerowa w sprawnych rączkach Jamesa Camerona czy Petera Jacksona potrafi dać superrezultat, to w przypadku mniej rozsądnych adeptów X Muzy efekt może być podobny do dania małpie wiertarki do ręki; nic nie zbuduje sensownego, za to będzie głośno…
Od początku widać, że jest miernie. Przelatujące superhiperodrzutowce nie robią żadnego wrażenia, a jeszcze bardziej fatalne wrażenie robią ich piloci, zbudowani w całości z tektury, kiepsko zagrani i bez żadnej iskry. Nawet rutynowego romansu nie ma (a jeżeli był, to nie zwróciłem uwagi, bo postacie są drętwe). W "Ognistych Ptakach" i "Top Gun" przynajmniej mieliśmy ludzi z krwi i kości zmagających się z wrogami i własnymi słabościami, a tu słychać szelest papier-mache w każdej kwestii dialogowej.
Jeszcze gorzej prezentuje się sam "zaczyn" fabuły. Oto nasza hiperspecgrupa odstrzeliwująca terrorystów z powietrza (sic!) otrzymuje nowego teammembera, w postaci bezzałogowego supersamolociku o przydługiej nazwie zawierające w sobie słówko "intruder", czym wywołuje u tak sarkastycznego recenzenta jak ja skojarzenia z "Anal Intruderem" ze "Ściśle Tajne".
O, o to takie coś mi chodzi.
Szybko okazuje się że mózgiem maszynki jest komputer kwantowy (najwyraźniej scenarzysta coś przeczytał raz w życiu o komputerach kwantowych w "Scientific American" i na tym jego wiedza się skończyła), który – Niespodzianka! – zaczyna coraz bardziej myśleć samodzielnie, niczym człowiek, dzięki czemu wiemy już jak dalej fabuła się potoczy. Tak, droga widowni, w czasie akcji nasz mózg kwantowy nie posłucha rozkazu i będzie robił wszystko po swojemu, ale tym za chwilę.
Jeżeli jesteśmy już przy komputerach: grafiki komputerowej i wściekłego montażu spod znaku Szalonego Chipa na filmie jest sporo, weźmy chociaż nic nie wnoszące ostre najazdy kamery na kabiny samolotów, fruwające szaleńczo komputerowo wygenerowane samolociki, ogniste kółeczko w scenie z latającą cysterną, a do tego jakiejś bajery na desce rozdzielczej, niebieskie LEDy i inne światełka robiące za kwantowy mózg i inne nic nie wnoszące odpustowe świecidełka. Ten film to prostu jedna, wielka komputerowa kiła, jakich w kinie ostatnio sporo.
Wracając do fabuły (o ile taka jest… )Oto mamy pierwszy szkoleniowy lot naszej Brygady RR, który zostaje przerwany wezwaniem ze sztabu na jakąś pilną akcję na drugim końcu świata. No więc "Team America" leci (bez przygotowania, bez odpoczynku, bez załadowania amunicji, bez tankowania…) do Birmy czy innego Rangunu przetrzepać skórę terrorystom, którzy są tak beznadziejnie głupi, że organizują supertajne spotkanie w samym centrum wielkiego miasta na placu budowy (Sic!). Zresztą o ich beznadziejnej głupocie niech świadczy fakt, że ta impreza wyszła na jaw dzięki podsłuchom. W sumie widać że ci terroryści wcale nie są tacy groźni, skoro są skończonymi debilami, tylko zastanawia mnie, czemu do sprzątnięcia tych baranów trzeba tak drogiego i zaawansowanego sprzętu…?
Nawiasem mówiąc, ten samolocik-robocik chyba ma w ładowni podprzestrzenny skład amunicji, względnie fabrykę takowego, bo ma kupę pocisków na każdą okazję (zob. też. Prawo Anime nr. 37).
Reżyser filmu zarzekał się, że inspirował się "Macrossem". Jak widać, skopiował przede wszystkim Prawa Anime.
Mamy jakiejs durne "inteligentne" bomby, co potrafią zburzyć wieżowiec z terrorystami w środku nie robiąc nikomu innemu krzywdy (buahaha!). Tu już musiałem skoczyć do lodówki po piwo, bo na trzeźwo nie dało się tego wchłonąć, podobnie jak odczytywania odcisków palców z odległości kilkudziesięciu (!!!) kilometrów. Jest krótki dramacik i napięcie, bo mogą zginąć cywile i trzeba dodatkowo zaryzykować, ale wszystko się dobrze kończy i na koniec widać wielki lej bo bombie. Następnie nasza "ekipa Ameryka" wraca na lotniskowiec, gdzie mamy nudne dialogi bohatera z mechanikami, co opowiadają mu jakieś fiziu-miziu o tym kwantowym cudzie techniki i o tym jak bardzo jest inteligentny.
W międzyczasie w Edka (bo taką ksywę ma nasz robocik) uderza standardowe narzędzie leniwych scenarzystów, służące do wariowania komputerów, czyli piorun, dzięki czemu coś się pokiełbasiło w kwantowym móżdżku.
Potem druga misja; ktoś Ruskim zwędził atomówki w Tadżykistanie i trzeba coś z tym zrobić. Nasz robocik bierze sprawę w swoje skrzydła i wbrew rozkazom bombarduje okolice, rozpylając przy tym radioaktywny pluton, i jak by tego było mało nie chce wracać do bazy. No to w desperacji dowództwo każe zestrzelić naszego robocika, ale po drodze pilot-Murzyn (tradycyjnie) ginie pierwszy, a pilotka zostaje zestrzelona nad Koreą Północną, bo Edkowi odbiło, i chciał zrealizować jakiś stary scenariusz wojenny.
W czasie odbywających się po drodze pojedynków powietrznych w ogóle nie czułem potrzeby przejmowania się losem tekturowych bohaterów. Ani też nie czuć lęku przed ich wrogami. Po prostu, do bani i tyle. Jak wspominałem, scenarzyści nie znają się kompletnie na lotnictwie: występujące w filmie Su-37 noszą kryptonim "Terminator" (ha-ha!), co nie trzyma się realiów, bo w nomenklaturze NATO kryptonimy rosyjskich i chińskich myśliwców zaczynają się od litery "F", np. "Flogger", "Fulcrum", "Fitter" itp.
Zaraz ktoś powie "A kogo to obchodzi, do jasnej cholery! Przecież to film!", to ja odpowiadam, że jeżeli już wyrzuciło się ponad sto milionów na film, i do tego go się szeroko reklamuje, to wypadało by, ze wzgląd na szacunek dla widza, tak go zrobić aby widać było, że twórcy "czają" realia lotnictwa. To tak jak by ktoś nakręcił "Top Gun" gdzie na ekranie widać myśliwce F-4 Phantom, a na filmie mówi się że to F-14.
Kolejnym dowodem na indolencje twórców jest fakt, że dzielny pilot może wejść do bezzałogowego Edka, i jako pasażer przelecieć się z naszym robocikiem (mniejsza o to, jak do tego doszło, bo scenariusz jest kompletnie dziurawy, i nie ma sensu nim głowy zawracać). Tu sięgnąłem już po drugie piwo, bo widać wyraźnie skrajną inżynieryjną niekonsekwencje (samolotu bezzałogowego nie projektuje się z myślą o załodze!), połączoną z gwałtem na faktach i zdrowym rozsądku (pilot odrzutowca jest poddawany dużym przyspieszeniom, i musi nosić maskę tlenową i kombinezon!) i najzwyklejszym w świecie lenistwem scenarzysty (bo tak mu było wygodniej fabułę popchnąć do przodu)…
Po drobnych perypetiach, w postaci zasuwania z prędkością ponaddźwiękową do państwa Kim-Dzong-Ila i biegu ku polom minowym, mamy wielki finał, nasz robocik-samolocik, w przypływie filmowego patosu rodem z filmów radzieckich, poświęca się ratują biedną pilotkę i bohatera (o ile był jakiś na tym filmie…), szarżując na północnokreański helikopter, dybiący na bohaterów. Mamy wielkie bum, mgłę i zakończenie.
W sumie to ten film to wygląda jak "Team America", tylko że zrobiony na serio…
Wszystko dobrze się kończy, nasz robocik jest cały w proszku (jak go zebrali z Strefy Zdemilitaryzowanej??) i można kręcić sequel. Scenarzyście radziłbym, aby zrobił kompletny odpał, i zauploadował duszę Freddiego Kruegera lub Jasona do kwantowego mózgu – wszak jak robić kicz to na całego.
Jednym zdaniem: za takie filmy powinni kastrować, wszak głupota może być dziedziczna.
A co na to eksperci?
"Ten film to wykroczenie przeciw dobremu smaku, inteligencji i przepisom przeciw hałasowi – jest ogłupioną wersją "Top Gun" pomieszaną z wątkiem HALa 9000 z '2001: Odysei Kosmicznej’."